przeprowadzki c.d.

Udało się jakimś cudem! Przeprowadziliśmy się w sobotę, kilka rzeczy jedynie do zabrania zostało na niedzielę.
W sobotę było ogromne zamieszanie, bo my z małżem pojechaliśmy przewieźć już kilka rzeczy a w tym czasie przyjechała do starego domu brygada znajomych, żeby pozbierać meble i kartony i zrobili takiego zamieszania, że masakra. nie pytali, co wynosić, gdzie wynosić, tylko wszystko na hurra!. Dlatego teraz mamy trochę problemów natury technicznej pt. gdzie są czyje rzeczy ;)

W dodatku mam trochę niezdatną do użycia kuchnię, w której brakuje szafek - na razie korzystamy z kuchni teściowej. W dodatku w sobotę po przeniesieniu lodówki w inne miejsce w mojej kuchni w piwnicy i po podłączeniu jej, lodówka wydała radnosne "phhhrrhhhhhhh puh!" i przestała działać :>. Dzisiaj małżowa babcia załatwiła nam od znajomego jakąś lodówkę, i właśnie małż z teściem męczą się z wynoszeniem starej lodówki...

Pół domu jest już rozpakowane, ale i tak jeszcze sporo rzeczy (zwłaszcza naszych) jeszcze w kartonach. No i nasza piwniczna izba z aneksem kuchennym jest istnym pobojowiskiem, na którego środek zostały wrzucone meble... i tak sobie na razie stoją.
Grunt, że w końcu wysprzątałam dzisiaj łazienkę... (żeby nie było, jeszcze jest jedna na górze, niestety wspólna z teściami, i wc na parterze, ale jednak co swoja łazienka to swoja łazienka)

W ogóle to myślę, że przeprowadzka tydzień przed świętami jest fenomenalnym pomysłem! (a echo na to "mać... mać...... mać.......")

remontowo-przeprowadzkowa masakra

Miałam pisać o tym wcześniej, ale najpierw cała przykra sytuacja z babcią, a później chroniczny brak czasu sprawiły, że piszę szybciutko teraz. Tak pomiędzy pakowaniem jednego kartonu a drugiego ;)

W listopadzie teściowie kupili tzw. town house, czyli chałupkę w szeregowcu. W końcu! Bo do tej pory wynajmowali cały czas i nareszcie teściu doszedł do wniosku, że chyba mamy rację, mówiąc, że to się zupełnie nie opłaca, żeby komuś kieszeń nabijać. Zwłaszcza, kiedy okazało się, że za kupioną chałupkę opłaty będą dużo niższe niż za wynajem :>. A powierzchnia mieszkalna bardzo zbliżona. W dodatku wyprowadzamy się z Toronto do miasta obok, co wiąże się z tym, że będziemy mieć mniejsze opłaty za prąd i podatki :]
Oczywiście cała akcja kupowania domu została okraszona marudzeniem teściowej, że ona się nie chce wyprowadzać, a już zwłaszcza z Toronto (tak jakby jej to najbardziej przeszkadzało, bo to ona, a nie ja, będzie zamiast 10 minut do pracy dojeżdżać teraz w 45 minut do godziny ;) ). Nie była ani raz obejrzeć domów do kupienia, no głupia pipa, bo ja bym nie pozwoliła, żeby mąż beze mnie dom kupował :>

W każdym razie pewnej pięknej niedzieli, tydzień po podjęciu decyzji o szukaniu domu, dostałam wiadomość, że teściu ze szwagrem znaleźli fajny domek, dość tani i już złożyli ofertę. Po 4 godzinach dostaliśmy odpowiedź od gościa z agencji nieruchomości, że oferta została przyjęta i teraz już tylko papierkowej roboty trochę, ale dom jest nasz. I wtedy się zaczęło...
Najpierw były problemy z bankami, chociaż wszystko wcześniej było załatwione, później kretyni z jednego banku przesłali czek z kasą na pierwszą wpłatę już na nowy adres i trzeba było wszystko odkręcać, bo zostały 2 dni do uregulowania płatności, później coś tam jeszcze. Dwa dni przed odebraniem kluczy bank zadzwonił, że nie dostaniemy pożyczki na dom, bo się nie mogą doliczyć u teścia w podanych dochodach sumy pieniędzy równowartej niecałemu tygodniowi jego pracy w ciągu roku :>. Oczywiście nerwy, telefony od szefostwa, itp. To nic, że przez 1,5 miesiąca było mówione, że oczywiście pożyczka jest przyznana i nie ma najmniejszego problemu...
W końcu po telefonach i innych takich udało się wszystko załatwić, podpisać odebrać klucze, chałupa nasza.
Teściu zabrał swoją żonę, żeby jej pierwszy raz pokazać nowy dom, po czym okazało się, że poprzedni właściciele jeszcze do końca się nie wyprowadzili, bo dzień wcześniej, kiedy mieli wszystko przewieźć, starszy pan właściciel miał problemy z sercem...
Wieczorem podjechaliśmy z mężem zobaczyć na własne oczy w czym problem, bo słysząc co mówi rodzina, to tam miała być sodomia i gomoria ;). Fakt, było kilka mebli i sterta śmieci przed domem, ale było też kilka osób, które to wszystko wynosiły. Nie wiem skąd ta panika. No ale moja przybrana rodzina jest dziiiiwna.

Za to ja lekko panikowałam w pierwszym dniu, jak zobaczyłam dom. No wtedy, wieczorem, to on za dobrego wrażenia nie robił. Zwłaszcza jak zobaczyłam, że absolutnie w każdym pokoju, kuchni i łazienkach ściany ozdobione są dekoracyjnymi paskami z tapety. Dekoracyjne paski są moim faworytem w każdych okolicznościach :>
No i widać było, że dom nie był remontowany przez ostatnie 20 lat ;).
Później z każdym dniem było coraz lepiej, a zwłaszcza z każdym zdrapanym kawałkiem tapety (a by ją szlag trafił, bo to wszystko ja zdrapywałam), a już w ogóle z każdą kolejną warstwą farby. 
Teraz domek wygląda naprawdę fajnie, zwłaszcza po tym jak wymalowałam szafki kuchenne i schody :]. Mnie to się w ogóle nie powinno zostawiać samej z farbą i pędzlem, bo cały dzień siedzę, maluję i cieszę się jak głupi do sera. Określiłam to hasłem: "Zawsze wiedziałam, że będę malować, tylko nie wiedziałam, że schody" ;)
A teraz się pakujemy. O kurcze, skąd mi się tyle tego wszystkiego nabrało... Pakuję karton za kartonem i widzę, że jeszcze w cholerę do zapakowania.
Główna część przeprowadzki zaplanowana na jutro. Byłam przekonana, że później będzie czas, żeby trochę posprzątać w opuszczonym domu, a tu wczoraj się dowiedziałam, że teściu umówił się na oddanie kluczy na niedzielę na 4 po południu. Cycki, bo ręce - to za mało powiedziane, opadają...

Aaaaa a z pierwotnej wersji domu zachwycało mnie jeszcze jedno. Cały dom był wymalowany na brudnobiało, oprócz dwóch pokojów, które to pokoje przypadły w przydziale mnie i małżowi memu.

tu już jeden pokój w trakcie remontowania, oraz na kolejnym zdjęciu będzie mój absolutny faworyt. Zdjęcie cyknięte w pierwszy wieczór, widać  na nim te śliczne paski ozdobne i kolor ścian. Dodać trzeba, że na świecie jest tylko jeden kolor, którego naprawdę nie lubię...


No to tyle z pola boju, wracam do kartonów

Umrzeć - tego nie robi się kotu...

Umrzeć - tego się nie robi kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.
Nic niby tu nie zmienione,
a jednak pozamieniane.
Niby nie przesunięte,
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci.


Słychać kroki na schodach,
ale to nie te.
Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,
także nie ta, co kładła.


Coś sie tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze.
Coś się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.


Do wszystkich szaf sie zajrzało.
Przez półki przebiegło.
Wcisnęło się pod dywan i sprawdziło.
Nawet złamało zakaz
i rozrzuciło papiery.


Co więcej jest do zrobienia.
Spać i czekać.

Niech no on tylko wróci,
niech no się pokaże.
Już on się dowie,
że tak z kotem nie można.
Będzie się szło w jego stronę
jakby się wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.
O żadnych skoków pisków na początek.

(Wisława Szymborska)

-----

W tym tygodniu wpisy miały być o remontach, przeprowadzkach, a tymczasem znowu wyszło inaczej, tylko dlaczego aż tak inaczej?

Właśnie dzisiaj straciłam... straciliśmy jedną z najbardziej niezwykłych osób, jakie dane mi było znać. Ba! być jedyną biologiczną wnuczką spośród dziesięciorga wnucząt.
Dzisiaj rano babcia znowu wykazała się swoją siłą woli, szkoda, że w taki sposób. Odkąd pamiętam, babcia zawsze mówiła, że nigdy nie będzie chciała być od nikogo zależna, nie chce, żeby się trzeba było nią opiekować. Dała się rodzinie zająć sobą tak naprawdę w 100% przez 2 tygodnie... Niesamowite, jak szybko wredny "zwierz" potrafi pokonać tak silną osobę.
Oczywiście, zawsze wiedzieliśmy, że babcia nie jest wieczna, ale jednak praktycznie do końca, przez 91 lat, była silną osobą, najsilniejszą, jaką znałam, stąd jednak jest to szok dla wszystkich.

To babcia zaszczepiła w nas miłość do gór, przyrody, książek, ludzi. Przekonała nas, że trzeba mieć otwarty umysł i chcieć żyć pełnią życia.

Świat stracił wyjątkową osobę, której życie nie oszczędzało, a jednak zawsze była pełna optymizmu, którym zarażała wszystkich wokół.

Będzie jej tak strasznie, okropnie brak.


Tak, tego nie robi się kotu, a co dopiero kilku kotom, i psu, i kurkom też...

Śpij spokojnie, babciu

halo? halo? żyje tu kto? ;)

Jakoś tak listopad śmignął mi przed oczami, razem ze swoją szarością, przynoszącą właściwie same problemy i stresy, plus ociupinkę radości. Ale generalnie nie lubię listopada i listopadowej jesieni, bo jest bleee i w ogóle nie fajnie i depresująco.

Niedługo (być może w piątek) opiszę akcję pt. kupowanie domu przez teściów, a jest co opisywać. po całej tej sytuacji mam ochotę powiedzieć, że ja nigdy domu tutaj nie kupię, chociaż patrząc na stan mojego konta, to nawet nie muszę o tym mówić ;)

a tymczasem piosenka dedykowana teściowej :]

W pracy nigdy się nie nudzę :>

Wczoraj, tzn. w moje wczoraj, czyli w środę, przyszłam do pracy tak, jak miałam napisane w "rozkładzie jazdy", czyli na 14:00. W momencie kiedy weszłam do biura zrozumiałam, że najprawdopodobniej kopnął mnie zaszczyt i jako jedyna z całego działu zostaję do 7 wieczorem, kiedy cała reszta pracuje od rana i wychodzi już za godzinę do domu. No trudno się mówi, choć gul mi skoczył, bo wolałabym też mieć wolne popołudnie lub chociaż jakieś towarzystwo do kawy na przerwie.
Szefowa, która również niedługo kończyła pracę, zostawiła mi zadanie do wykonania na cały wieczór - jako, że jutro ma być wg firmy "idealnie przygotowany sklep do świąt", to trzeba było zająć się dekoracjami sklepowymi. Tym razem dostałam całe pudło błękitnych kartoników w śnieżynki, które trzeba było wsadzić w trzymadełka do oznaczeń na stojakach z ubraniami.
Trzymadełka są plastikowe, długie na jakieś 30 cm i wysokie na jakieś 10 cm i znajdują się na każdym stojaku. W środek takowego trzymadełka, pomiędzy dwie warstwy plastiku jest wsadzony biały karton + z obu stron nazwa firmy produkującej dane ubranie. Wymieniałam właśnie te białe kartoniki na świąteczne błękitne. Wiązało się to z bieganiem po połowie piętra sklepu oraz wchodzeniem na drabinę. Myślę, że w całej tej części, którą wymieniłam, jest jakieś 250 trzymadełek, może więcej. Zajęło mi to 4 godziny i zadowolona poszłam do domu.
Jakżesz się ucieszyłam dzisiaj rano, kiedy szefowa powiedziała mi, że firma ma nowy pomysł i będziemy zamieniać błękitne kartoniki na kartoniki czerwone :]
A by kogoś przeczyściło :>. Wniosek, jaki mi się nasuwa, jest taki, że właściwie mogłam siedzieć całą dniówkę i nic nie robić i byłby taki sam efekt

Halloween po amerykańsku

Właśnie widziałam pierwszy filmik w wiadomościach tutejszych i nie mogłam tego nie umieścić tutaj ku radości innych ;)



i drugi - "Thriller" M. Jackson





Ludziom to się jednak nudzi ;). Wszystkie światła ich ułożenie i koordynacja z muzyką były ustawione przez właściciela tego domu.


A ja tymczasem w pracy układam świąteczne dekoracje. Tak, na te święta w grudniu :]

Się zirytowałam wczoraj

Notka ze szczególnymi pozdrowieniami dla męża, który już zna adres bloga - niby mówi, że nie czyta, ale jakby przypadkiem to czytał, to będzie wiedział, że to taka dedykacja :P

Jak kiedyś wspominałam tutaj, oprócz tego, że pracuję jak głupia w sklepie, to jeszcze prowadzę fantastyczną, prawie nikomu nieznaną jednoosobową firemkę graficzną. Siedziba firmy znajduje się w piwnicznej izbie, w moim pokoju, przy stole kuchennym i zaraz obok telewizora. O kilku lat zajmuję się przede wszystkim projektowaniem plakatów i zaproszeń dla organizacji polskich weteranów, oraz od tego roku dla jednego szczepu ZHR.
Na wiosnę dostałam ogromne zlecenie obsługi graficznej wielkiej imprezy poświęconej pamięci ofiar Katynia. Temat dość modny, ale tutaj wszystko jest naprawdę profesjonalnie zorganizowane, łącznie z tym, że zostały posadzone pierwsze w Kanadzie Dęby Pamięci, zostały zaproszone rodziny ofiar.
Moim zadaniem było zrobić sensowny plakat (wyszedł taki, z którego jestem ogromnie dumna, zwłaszcza, że w torontońskiej polonii plakaty są zazwyczaj okropne) oraz przypinki, zaproszenia i tablice, na których zamieszczona była historia każdej z osób, dla której był poświęcony dąb.  Tak dowiedziałam się jak wielu żołnierzy, którzy zginęli w Katyniu, przed wojną mieszkało w Kanadzie. Bardzo ciekawa historia, jakby ktoś chciał się zapoznać z jej częścią, to służę informacjami o tutaj

tutaj zapraszam do obejrzenia plakatu - plakat zrobiony na tle pomnika pamięci ofiar katyńskich, który znajduje się w Toronto
a tutaj możecie zobaczyć zaproszenie:

To było na wiosnę, od tego czasu co jakiś czas dostaję informację o nowych pomysłach, robię drobne robótki, itd.
Wczoraj odebrałam telefon od mojego zleceniodawcy z ZHR, że w listopadzie będzie zorganizowany wielki bankiet, na którym będą zbierane datki na kolejne Dęby Pamięci i na ten bankiet dostanę podwójne zaproszenie dla mnie i małża, jako dla vip-ów (pewnie jedni z 100 vipów, ale to nic). Wiadomość ta wywołała uśmiech na mojej twarzy i od razu trochę lepiej się poczułam.
Aż do momentu, kiedy nie powiedziałam tego mężowi i zaczęło się tradycyjne "taaak, Ty to mnie musisz w jakieś beznadziejne i głupie rzeczy wkopać" i tym podobne marudzenia.
Oczywiście opierdzieliłam od razu, że jakby nie było, to jest moja praca i dzięki tej pracy mamy dodatkowe pieniądze na koncie. Ale nie powiem, że nie zrobiło mi się przykro. Ja wiem, że on jest anarchistyczną duszą, która nie lubi oficjalnych imprez, ale no niestety, od czasu do czasu żonę powinien wspierać. Mam taką dodatkową pracę, a nie inną, i od czasu do czasu  muszę "bywać". I, szczerze mówiąc, nie przeszkadza mi to za bardzo. A bywać muszę, bo jak się nie będę pokazywać na imprezach ważnych dla moich zleceniodawców, to w końcu stwierdzą, że mam ich w nosie, i znajdą sobie kogoś innego.
Niby później mąż przestał marudzić i bulgotać na to, że trzeba się wbić w garnitur, ale jednak nadal mi jakoś tak... mam wrażenie, nie po raz pierwszy zresztą, że moja praca jest mało ważna i nie czuję takiego wsparcia, jakie czuć powinnam. Niby to się zdarza od czasu do czasu, ale jednak nie jest to fajne, zwłaszcza, że nie mam tutaj za bardzo żadnej innej osoby, na której wsparcie bym mogła liczyć. Ech, życie samotnego emigranta jest do bani.

Dlaczego nie mam dzisiaj najlepszego humoru...

Dzisiejszy poranek, godzina 4:30
- Leeloo przyszła się poprzytulać, położyła się koło mojej twarzy, łaskotała wąsami i udawała traktor. Uwielbiam mojego kotka, ale bez przesady, nie o takiej godzinie. Po 10 minutach jej się znudziło, przeszła trochę niżej i ugryzła mnie w wystającą spod kołdry stopę.

Godzina 6 rano
- Małż wstaje do pracy, więc i mnie przy okazji budzi. Kot ponownie gryzie mnie w stopę oraz w palce od ręki. Idę dalej spać.

6:10
w domu rozlega się dźwięk "khhhhhhhh", oho, teściowa zaczyna sprzątanie wcześniej niż zwykle. Oczywiście musi zacząć od piętra z sypialniami, bo ja nie mogę spać za długo przecież. To przeciągłe "khhhhhh" to dźwięk maszyny parującej, którą to teściowa od pół roku wszystko myje. "Oszczędzam pieniądze na środkach czyszczących" - mówi. Szkoda, że nie oszczędza prądu. Aaaaa fakt, za prąd płacę ja z mężem.
 dobra, przeżyję jakoś. Idę spać.

6:30
Koty tłuką się pod drzwiami mojej sypialni. Czarnobiały kurdupel robi się coraz bardziej zaczepny. Akurat wyglądnęłam zza drzwi, żeby zobaczyć, co się dzieje. Starsza kota leżała spokojnie, niedaleko niej siedziała Lilka, która w pewnym momencie się odbiła z miejsca i wskoczyła starszej na grzbiet. Krótka bitwa, oba koty rozbiegają się w dwie strony, ale mała za chwilę leci już szukać starszej, bo ona się chce bawić.

7:00
Teściowa z łomotem przynosi wiaderko z mopem i zaczyna myć podłogę. stuk w ścianę, stuk w ścianę. Ja pier%^*@!!!

7:45
Przyjeżdża starszy (6 lat) podopieczny teściowej, dla którego była opiekunką przez kilka lat, a teraz mały jeździ z naszego domu autobusem do szkoły. Oczywiście do niego teściowa nie mówi normalnie, tylko głośno, a młody i tak ją ma głęboko. Słyszę jak młody zaczyna wołać Lilkę i próbuje ją wziąć na ręce. "Zostaw kotka!" wydzieram się z łóżka. Na co słyszę "Ale ja się chcę bawić z Funią (starsza kocica)". Ja do siebie pod nosem "**rwa, jeszcze lepiej". Bo Funia za młodym biega i fuczy i szczerzy zęby, wygląda jakby chciała na niego polować, nawet okrąża go na coraz mniejszych odległościach. Pantera nasza.

7:50
Przyjeżdża bratowa mojego męża ze swoim synkiem (10 miesięcy), który zostaje u nas na cały dzień, kiedy ona z mężem jest w pracy. Znowu głośne rozmowy, maluch jest wsadzony w takie coś do siedzenia i zabawy. To coś jest plastikowe na jakiś sprężynach czy czymś i hałasuje jak młody w tym skacze. A skacze w tym non stop praktycznie. Starszy młody chce oglądać telewizję, więc drze się do młodszego "Cichoooo!".
Ja zakrywając się poduszką mam ochotę dodać do tego jego cicho słowa "**rwa!" i powinno to dotyczyć wszystkich w domu.

8:15
Teściowa rozdziera się do starszego młodego, że już przyjechał autobus szkolny. Jakby nie mogła z nim już chwilę wcześniej czekać przed domem...

8:26
Dzwoni telefon. Mój znajomy z Polski, któremu robiłam ostatnio dużą reklamę. "Czy możesz mi ten ostateczny projekt podesłać raz jeszcze? Bo go nie ściągnąłem, a link jest już nieaktywny". "Ok, daj mi chwilę, już zejdę na dół do komputera i wyślę raz jeszcze". Wybiegam z rozgrzanej pościeli, wiem, że za chwilkę do niej wrócę. Włączam komputer, sprawdzam maile, wrzucam plik do maila, czekam aż się wyśle jedyne 23 Mb pliku. W międzyczasie witam się na gadzie z siostrą, którą zaskakuje taka pora ;). Oglądam również kota, który wlazł mi na kolana. O, nosek podrapany, widocznie wpadła pod pazura starszej. No nic, pierwsze koty za.... eeee, wróć!! Zdarza się, na pewno to nie ostatnie zadrapanie w jej życiu.

9:05
ok, plik wysłany, maile sprawdzone, farma oporządzona ;). Idziemy spać!!
Wbiegam na II piętro, wchodzę do sypialni. Kur*a. Podłoga już umyta, łóżko (materac) zaścielone, chociaż tyle razy mówiłam, że nie życzę sobie dotykania tej, jakby nie było, intymnej części mojego pokoju. Nic to, przeżyję, rozgrzebuję z powrotem pościel, odkładam wszystko, co wylądowało na materacu z podłogi, czyli pudełko chusteczek, krem, etui na okulary (kot się chce bawić okularami, więc muszę je chować :> ). Wskakuję w łóżeczko... Dup! Dup! Dup! Teściowa zaczyna sprzątać łazienkę sąsiadującą z moją sypialnią.
Noż ja pier%^*@!!!

9:15
Wyskakuję z łóżka, poprawiam pościel, z radosnymi "maciami" zbiegam na dół do mojej "piwnicznej izby", która jeszcze rok temu była moim jedynym pokojem, w tym i sypialnią. Wyciągam poduszkę, kołdrę, układam się na złożonym narożniku. Spaaaaać!

9:25
Teściowa zaczyna robić pranie. Tak, pralnia znajduje się dokładnie na przeciwko wejścia do mojej piwnicznej izby. No by sraczki dostała! ;)

Nakrywam się kołdrą i próbuję ignorować telefony odbierane w pralni, skaczącego młodego, który skacze jakoś tak idealnie nad moją głową, miauczącego kota, stukot przy myciu schodów, "chodzącą" głośno pralkę.
W czasie tych kilkuminutowych drzemek śni mi się brat Tukan i Andy (proszę pozdrowić przy okazji i niech się odezwie, skoro się tak stęsknił, że mi w sny włazi ;) ).  Poznaję również w czasie snu Radosława Pazurę, no comments

12:00
Myślę, że do 12 byłam budzona ze średnią co 15 minut. Jestem niewyspana, zła, głowa mnie boli.

Wypijam pierwszą kawę, zjadam 2 muffinki, które wczoraj o 11 w nocy upiekłam, bo miałam ochotę na coś słodkiego.
Ok, czas na prysznic.
Kur**, oczywiście ręczniki powędrowały już do prania, więc odwrót do pokoju, biorę ręczniki, pędzę do łazienki, do której wchodzi się z pralni. Jestem jedną nogą w kabinie prysznicowej, kiedy słyszę, że teściowa włącza pralkę. Rozdzieram się, żeby nie włączała pralki, bo muszę się wykąpać, bo przecież idę na popołudniu do pracy, a poza tym - bo tak!
"Aaaaa, to idziesz do pracy dzisiaj na popołudniu?". Od grudnia ubiegłego roku praktycznie co piątek pracuję po południu :>. Dobra, pranie odroczone, teściowa idzie z młodym na spacer. Cisza w domu, no bo przecież ja już wstałam, to nie trzeba się trzaskać...

Piszę bloga, wyzywam na czym świat stoi do męża przez telefon. Jest 14, już za 2.5 godziny zaczynam męczącą zmianę w pracy, która będzie trwać do 21.
Teściowa odkurza...

śpiewam sobie pod nosem piosenkę Rysia Rynkowskiego "Dobry dzień"

Dzisiaj będzie dobry dzień,
dzisiaj będzie dobry dzień.
Przestań już się jeżyć, przeżyj ten świetny dzień.
Dzisiaj będzie dobry dzień,
dzisiaj będzie dobry dzień.
Wysuń nos spod kołdry, dzień dobry
- to ja głos nadziei twej.

"don't sink the boat that you built, you built to keep afloat"

Ah, pomęczę Was jeszcze trochę Flogging Molly :)
Byłam na ich koncercie w czwartek - ja nie mogę, co za show. a takiego punkowego pogo to ja jeszcze w tym kraju nie widziałam :]

Znakomita piosenka ze świetnym teledyskiem

prawo jazdy po ontaryjsku II

Ciąg dalszy poprzedniego wpisu.
Egzamin praktyczny G1

Zdaliśmy szczęśliwie testy na prawo jazdy, pojeździliśmy trochę samochodem i mamy prawo podejrzewać, że już nie jesteśmy ostatnimi gamoniami drogowymi. Co dalej, drogi pamiętniczku, co dalej?

Jak już wspomniałam w poprzednim wpisie: po 12 miesiącach, w czasie których posiadamy prawo jazdy dla początkujących (lub po 8, jeśli ukończymy całkowity kurs) możemy przystąpić do egzaminu praktycznego.
Zanim to jednak nastąpi dobrym pomysłem jest wziąć kilka lekcji u doświadczonego instruktora jazdy, który zwróci uwagę na nasze błędy, wskaże na co należy zwracać szczególną uwagę i podpowie do czego mogą się przypieprzyć na egzaminie.
Najdziwniejszym pomysłem dla mnie było "machanie" głową na wszystkie strony. W Polsce przerobiłam większość kursu na prawo jazdy, włącznie z 20 godzinami jazd, niestety pewne sytuacje nie pozwoliły mi podejść do egzaminu (ja to w ogóle mam wrażenie, że to prawko nie jest mi pisane ;)). Kurs przechodziłam w okolicach roku 2000, więc może coś od tego czasu się zmieniło. W tamtym czasie jednak byłam uczona jeżdżenia tylko "na lusterka", w których sprawdzało się sytuację na drodze za nami i obok nas. Tutaj można za to oblać egzamin - tutaj, zwłaszcza w czasie egzaminu, kiedy chcemy zmienić pas ruchu, itp., musimy obrócić się przez ramię i zerknąć do tyłu, czy aby nic za nami nie jedzie. Rozumiem, że jest to związane z tzw. "blind spot" - miejscem zaraz obok naszego samochodu, które jest praktycznie niewidoczne w lusterku. A jednak jakoś mnie to obracanie się przeraża... trza się będzie tego nauczyć i wyrobić w sobie taki nawyk. A tymczasem wkurza mnie, chociaż teraz już coraz bardziej się do tego przyzwyczajam, jak jadę z kimś, kto mi się co chwilę odwraca od kierunku jazdy ;)
Cała akcja wyprzedzania, wymijania i innych takich powinna odbywać się wg klucza:
1. spojrzenie w lusterko wsteczne oraz lusterka boczne w celu zbadania sytuacji na drodze za nami
2. spojrzenie przez ramię w celu zbadania "blind spot" na pasie, na który chcemy zjechać i włączenie kierunkowskazu (z kierunkami to tu jest masakra 1/3 kierowców, albo i więcej, wcale ich nie używa)
3. ponowne szybkie zerknięcie w lusterka, czy nikt się nie pojawił, lub czy ktoś nie jedzie z dużą prędkością po pasie, na który chcemy zjechać
4. zmiana pasu


W każdym razie, przerobiliśmy kilka godzin jazd z naszym instruktorem, przy czym warto dodać, że można jeździć zarówno samochodem ww. instruktora jak i swoim własnym.
W dniu egzaminu przyjeżdżamy w określone miejsce samochodem, który bardzo dobrze znamy, w którym jeździliśmy sporo czasu i zapraszamy do niego egzaminatora.
Ten egzamin odbywa się na zwykłych drogach miejskich, bez autostrad i dróg szybkiego ruchu, ma on na celu sprawdzenie podstawowych umiejętności kierowcy. Zazwyczaj egzaminator mówi, gdzie mamy jechać, każe nam pojeździć po drogach ze skrzyżowaniami bardziej lub mniej skomplikowanymi, każe zaparkować między samochodami, w zależności od egzaminatora możemy parkować w jednym lub w kilku miejscach, bardziej lub mniej utrudnionych. Zazwyczaj jeśli egzaminator zauważy, że coś nam się udało wykonać cudem jakimś i nie czujemy się w tym pewnie, każe nam ponownie wykonać dany manewr.
W czasie jazdy egzaminator nie może nam nic podpowiadać ani tłumaczyć, jedynie wydaje konkretne instrukcje. Jeśli coś jest niezbyt jasne, należy poprosić o odpowiedź jeszcze przed rozpoczęciem jazdy.
Egzaminator ma prawo przerwać lub nawet nie dopuścić do egzaminu, jeśli nasz samochód nie spełnia wymogów bezpieczeństwa; jeśli ma podejrzenia, że jesteśmy pod wpływem alkoholu lub narkotyków lub jeśli nasze umiejętności kierowcy zagrażają naszemu zdrowiu i bezpieczeństwu, jak również zdrowiu i bezpieczeństwu egzaminatora.
Egzaminator nie może wprowadzać zdającego egzamin w błąd - nie może np. kazać skręcić w ulicę, na której wie, że jest zakaz wjazdu. Nie wiem jak teraz, ale kiedyś takie sposoby były stosowane w Polsce, że kazano wjechać w ulicę, a później oblewano zdającego, bo tam był zakaz wjazdu.

Najczęstsze przyczyny oblania egzaminu:
- nie ustąpienie pierwszeństwa jazdy innym samochodom, które to pierwszeństwo mają, lub nieprzepuszczenie pieszego na przejściu (pieszy zawsze ma pierwszeństwo na zwykłym przejściu bez świateł)
- niebezpieczna zmiana pasa ruchu, np. niesprawdzenie tzw. blind spots (o czym pisałam powyżej) lub złe oszacowanie prędkości innych samochodów jadących na pasie, na który wjeżdżamy
- nie stosowanie się do znaków drogowych i sygnalizacji świetlnej, w tym brak całkowitego zatrzymania samochodu na znaku Stop,
- niewłaściwa zmiana kierunku ruchu, np. wjazd na niewłaściwy pas ruchu,
- spowolnienie pozostałych uczestników ruchu drogowego zbyt wolną jazdą lub postój samochodu, kiedy mamy prawo jechać dalej, np. po włączeniu się zielonego światła,
- utrata kontroli nad samochodem,
- zbyt szybka jazda (w momencie, kiedy nie wymaga tego dostosowanie się do innych kierowców),
- wjazd na drogę szybkiego ruchu z dużo mniejszą prędkością, niż prędkość innych kierowców jadących tą drogą
- zbyt duża ilość mniejszych błędów, które wskazują na niedostateczne opanowanie umiejętności kierowcy.

Po egzaminie egzaminator wytłumaczy nam jakie błędy popełniliśmy oraz podsumuje nasze umiejętności.
W przypadku oblanego egzaminu możemy ustalić termin nowego podejścia do niego, nie może się on jednak odbyć wcześniej, niż po 10 dniach od oblanego egzaminu.

Po zdanym egzaminie stajemy się posiadaczami prawa jazdy G2, mamy pełne prawo poruszania się po wszystkich drogach, jedynie musimy mieć 0 promili alkoholu we krwi. (trochę więcej ograniczeń mają kierowcy mający poniżej 19 lat).
Egzamin praktyczny G2
Do egzaminu na pełne prawo jazdy można podejść po roku od zdanego egzaminu z G1 na G2. Ten czas mamy wykorzystać na udoskonalenie naszej techniki jazdy, zwłaszcza na drogach szybkiego ruchu.
Na egzaminie musimy określić, ile razy w ciągu tego czasu jeździliśmy po autostradach i drogach szybkiego ruchu oraz na jakich odległościach. Mamy obowiązdek przynajmniej pięć razy w ciągu tego czasu jechać po drogach, na których prędkość wymagana to co najmniej 80km/h. Jeśli tego warunku nie spełnimy, nie będziemy dopuszczeni do egzaminu.
Egzamin ma na celu sprawdzenie bardziej skomplikowanych umiejętności kierowcy, odbywa się zwłaszcza na drodze szybkiego ruchu lub autostradzie.

Po zdanym egzaminie stajemy się szczęśliwymi posiadaczami pełnego prawa jazdy.

Jak widzicie zdobycie pełnego prawa jazdy trwa trochę czasu (minimum 2 lata) i cały cykl ma swoje "plusy ujemne i dodatnie" ;), ale jakoś nawet mi się to wszystko dość podoba. I nie ma absurdalnych pomysłów z egzaminów z Polski...

* Cały opis egzaminów i obowiązująch praw i obowiązków napisałam na podstawie strony ministerstwa  transportu oraz na podstawie doświadczenia własnego i małżowego.

Prawo jazdy po ontaryjsku I

Obiecałam kiedyś, że opiszę dokładniej jak wygląda sprawa zdobywania prawa jazdy w Ontario (nie w całej Kanadzie, bo każda prowincja ma inne prawo). No to jadziem:

Pierwsza kategoria prawa jazdy to kategoria G1
Przed przystąpieniem do egzaminu dobrze kupić sobie książkę z testami, bo jest trochę różnic między Polską a Kanadą.
Przychodzimy sobie do ośrodka egzaminacyjnego, ot tak, z ulicy. Odstajemy swoje w kolejce, wpłacamy pieniążka (obecnie $125), z tego, co pamiętam, wypisujemy jakiś papier, dajemy jeden z wymaganych dokumentów potwierdzających tożsamość (paszport, health card, etc.), robią nam zdjęcie, sprawdzają wzrok (to wszystko przy jednym kontuarze, co by ludzie nie plątali się po budynku), odpowiadamy na pytanie, w jakim języku chcemy zdawać test (polski jest jak najbardziej możliwy).
Po jakimś czasie spędzonym na niewygodnym krzesełku, jesteśmy wezwani na salę egzaminacyjną, gdzie zostaje nam wręczona kartka z pytaniami testowymi.
pytań jest 20, należy odpowiedzieć poprawnie na 16. Jeśli ktoś ma pecha ( :> ) dostanie trzy, z czterech możliwych, pytania pod hasłem: "Jeśli zepsuje nam się sygnalizacja świetlna, jakimi gestami pokazujemy nasze zamiary) - zastanawiałam się, czy aby nie zdaję egzaminu na furmankę ;)

Kiedy napiszemy egzamin oddajemy go naszemu "oprawcy", który szybko sprawdza, czy aby nie popełniliśmy za dużo błędów. Jeśli nie - dostajemy karteluszka, którego oddaliśmy przy wejściu na salę, z przybitą pieczątką "PASSED"... i jesteśmy pełnoprawnymi posiadaczami prawa jazdy kategorii G1. Oczywiście prawdziwe prawo jazdy dostaniemy pocztą w przeciągu +/- miesiąca, ale z ww. papierkiem możemy już spokojnie jeździć autem. To znaczy spokojnie, z tym, że z pewnymi ograniczeniami.
Te ograniczenia to:
- zerowa zawartość alkoholu we krwi w czasie jazdy;
- towarzystwo pełnoprawnego kierowcy z 4-letnim dowiadczeniem. Ta osoba może mieć we krwi maksymalnie 0.5 promila alkoholu (towarzyszący kierowca, który ma 21 lub mniej lat, nie może mieć alkoholu we krwi), w razie, gdyby musiał przejąć kierownicę;
- towarzyszący kierowca z punktu powyżej musi zajmować miejsce przednie siedzenie pasażera i być jedyną osobą siedzącą z przodu samochodu;
- ilość pasażerów w samochodzie musi być ograniczona do ilości działających pasów bezpieczeństwa;
- zakaz wjazdu na autostrady i pewne (wymienione w ustawie) drogi szybkiego ruchu;
- zakaz jazdy pomiędzy północą a 5 rano.

Jeśli towarzyszącym kierowcą jest instruktor jazdy z licencją z Ontario, można wjeżdżać na każdy typ drogi.

---
Po upływie 12 miesięcy od zdobycia zdania testów można przystąpić do egzaminu praktycznego G1. Ten czas jest przeznaczony na doskonalenie techniki jazdy. Ten czas może być skrócony do 8 miesięcy, jeśli ukończy się oficjalny kurs dla początkujących kierowców. Kierowcy zdobywają więcej przywilejów, jeśli zdadzą test praktyczny

Całkiem nieźle, no nie?

Ciąg dalszy nastąpi :]


Monika mi przypomniała: Faktycznie, po samym zdaniu testów można już wsiąść za kółko niedużego autka, takiego do (tu zaglądam w moje prawko) 11.000 kg :D. Nie wiem dlaczego, jak pokazałam to kuzynowi w Polsce, który to jeździ ciężarówką, to się trochę zdziwił ;). Ta waga dotyczy zwłaszcza samochodów terenowo-miastowych (patrz ---> Hummer, których tu jak mrówków), oraz minivanów i pick-up'ów (jeszcze ich więcej  na ulicach niż Hummerów). Nie można jeździć samochodami typowo ciężarowymi.

A sama przypomniałam sobie, co następuje: takie prawo jazdy jest ważne przez 5 lat, w czasie których należy zdać kolejne etapy, aż do pełnoprawnego prawka. Tak, moje prawo jazdy przestało być ważne w lutym, znowu muszę zdać testy, ale jeśli przystąpię do egzaminu w ciągu roku od daty, kiedy prawko straciło ważność, płacę tylko $75

Tupot małych stóp w torontońskim zoo

W niedzielę byliśmy w wielgachnym torontońskim zoo, po tym, jak zakomenderowałam po 5 godzinnym chodzeniu po zoo, że idziemy jeszcze zobaczyć misia grizzly, jeszcze dzisiaj wieczorem bolą mnie nogi. Bo miś jest bardzo bardzo bardzo w dolinie i jak zejście jest w porządku, tak z wyjściem pod górkę nie jest już tak fajnie :>, tam nawet kolejka, w którą zoo jest zaopatrzone, nie dojeżdża, bo jest zbyt stromo...
Niestety było dość gorąco i miś stwierdził, że ma wszystkich głęboko i schował się w domku, głupi miś ;)

Za to wcześniej trafiliśmy przypadkiem na porę karmienia pingwinków afrykańskich, o tak to wyglądało:

Jesień...

Jesień dotarła na dzikie lądy. Jest szaro, buro i ponuro, no i jak zwykle kichająco. Niestety każda zmiana pory roku, może oprócz tej wiosna/lato, jest u mnie przypieczętowana zapaleniem zatok i głosem jak u 60-letniego czarnego bluesmana. Szlag by to...
Przypuszczam, że może nie byłabym jeszcze tak zaziębiona, gdyby nie to, że najpierw:
- w czwartek wzięłam moją ulubioną kąpiel w bardzo bardzo bardzo gorącej wodzie przy lekko otwartym oknie :>
- w piątek już byłam trochę zasmarkana kiedy pojechaliśmy na koncert. Przed koncertem siedzieliśmy z jedynym palaczem z naszej trójki na zewnątrz klubu. Już było dość chłodno, a ja miałam ubraną cienką pseudoskórzaną kurtkę, a sweter miałam przewiązany w pasie, bo mi się go nie chciało ubierać... Taka duża, a taka gupia i się chyba nigdy nie nauczy ;)
- wczoraj już z zawalonymi zatokami pojechałam na imprezę urodzinową małżowej chrześnicy. Pojechałam ubrana m.in. w spódnicę i sandałki (bo nie mam żadnych w miarę eleganckich butów, które nie byłyby sandałkami albo kozakami :> ), no bo przecież "na pewno przy 16 stopniach ciepła nie zrobią imprezy urodzinowej w ogrodzie". Oczywiście, że zrobili. Dawno nie miałam tak skostniałych z zimna nóg. Pocieszałam się tylko tym, że na szczęście nie tylko ja ;).
Efekty są takie, że rano zadzwoniłam do pracy i swoim "aksamitnym" głosem oznajmiłam, że niestety nie mogę przyjść na dodatkowe godziny do pracy, bo nie chcę, żeby mnie rozłożyło jeszcze bardziej. Oraz to, że już przynajmniej 3 osoby z wczorajszej imprezy są chore :] Normalnie żyć, nie umierać ;)


A tymczasem pokażę Wam, co to jeszcze czytacie, jakie piękne niebo było tydzień temu o zachodzie słońca nad dziką krainą


Dawno takich cudów nie widziałam, przy okazji mało nie spaliłam chałupy, bo biegnąc z aparatem, żeby zrobić zdjęcia, zostawiłam na piecu podgrzewający się olej. Na szczęście przypomniałam sobie jeszcze zanim się zaczęło jarać, trochę się tylko dymiło. Brawo dla tej pani...

Nowy wygląd Bloggera i inne takie tam

Łoj, przełączyłam sobie, głupia blondynka, na nowy wygląd bloggera. Niby ładnie, niby schludnie, niby bardziej sensownie... ale, kurde, gubię się, masakra normalnie. Nie dość, że człowiek dopiero co zaczął blogować, to musi się uczyć wszystkiego od nowa. Nie lubię się uczyć od nowa, a w każdym razie nie w taki dzień jak dzisiaj ;)
W końcu dzisiaj miałam wolne, wyspałam się do 11:30, pooglądałam trochę telewizji, pojechałam z małżem na zakupy... i zrobiła się 16. Później jeszcze obiad, wizyta szwagrostwa, zabawy z kotem i już jest 22:01 i za chwilę tak naprawdę przydałoby się iść spać, bo oczywiście jutro, czyli w niedzielę, znowu do pracy na 7 rano. bez sensu całkiem. Jak to jest, że te wolne dni tak szybko mijają? Mam wrażenie, że życie umyka mi w zastraszającym tempie.
Z pozytywnych rzeczy z dnia dzisiejszego - odebraliśmy bilety na Kyuss, który to jest uwielbiany przez małża, a ja się słuchać tego zespołu dopiero uczę, ale nie powiem, podoba mi się bardzo bardzo. Oraz kupiliśmy bilety na koncert Flogging Molly, zespołu grającego muzykę będącą połączeniem irlandzkiego folku i punk rock'a, cudeńko. Usłyszałam ich jakieś 2 - 3 miesiące temu i zakochałam się od pierwszych dźwięków, lubię muzykę z irlandzkim przytupem. Tak więc wybawimy się za tydzień w piątek i później jeszcze 29 września. Lubię mieszkać w tym mieście zwłaszcza ze względu na koncerty, co do reszty - nadal uważam, że to nie mój kawałek podłogi. Sama jestem ciekawa jak to się wszystko dalej ułoży...


A teraz trochę Flogging Molly, bardziej irlandzko niż punk rockowo, ale lubię ten utwór i to bardzo.
Miał być filmik, ale coś mi nie działało, więc jest link...
If I ever leave this world alive


ufff, się udało się

A co się udało?
Ano skończyć kolejne wydanie polonijnego miesięcznika o wszystkim i o niczym, który radośnie (coraz mniej :> ) sobie składam.
Wyjaśnienie dla niewtajemniczonych: składanie gazety polega na tym, że mam przed sobą puste strony gazety otwarte w magicznym programie Indesign, kilkanaście tekstów w dokumentach wordowskich, kilka do kilkudziesięciu zdjęć, kilkanaście reklam. Robię abrakadabra i powstaje gazeta :]
W międzyczasie wiszę na telefonie, wymieniam kilkadziesiąt e-maili z wydawcą, redaktorem naczelnym czyli żoną wydawcy, oraz z byłym redaktorem naczelnym (lub red.nacz. na urlopie) czyli ich synem... oraz z autorami niektórych tekstów, z którymi mogę się kontaktować bezpośrednio.
W czasie składu wypite są hektolitry kawy, dom zamienia się w pobojowisko, warczę na wszystkich oraz rzucam "maciami" w bliżej nieokreślonym kierunku.
To wydanie było ogólnie ciężkie, bo nie dość, że pracowałam dużo w sklepie, to jeszcze na początku tygodnia zajmowałam się plakatami. A do tego dostałam ogólnego niechcieja.
Jak niektórzy ludzie uskarżają się na depresję wiosenną, tak mnie ona dopada jesienią. Depresja to może za dużo powiedziane, ale niechciej zdecydowanie.
Mam nadzieję, że wyjdzie wszystko w porządku, chociaż na ostatnią reklamę czekałam aż do dzisiaj, chociaż do druku wszystko miało iść wczoraj, bo się dużemu reklamodawcy przypomniało, że mamy starą reklamę i musiał przysłać nową. A żeby przysłać nową, to ktoś ją musiał mu wcześniej zrobić... Plus szefostwo ma mniej artystyczny pogląd na okładkę niż ja, i musiałam ją 3 razy zmieniać. Drukarnia dostała 3 wersje pierwszej strony - chyba mnie powieszą ;)

Dobrze jest mieć dodatkowy przychód, ale kurcze coś ostatnio nie daję rady fizycznie. Starość chyba ;), a na pewno zmęczenie organizmu. To pewnie przez to, że właściwie od 9 miesięcy pracuję większość niedziel, i w ogóle w kratkę. Nikt z mojej brygady pracowej nie lubi naszego "rozkładu jazdy". Na przykład w tym tygodniu pracuję/pracowałam w: niedzielę, wtorek, czwartek, może piątek i znowu niedzielę. cholera, ani człowiek nie odpocznie, ani się nie przyzwyczai do wczesnego wstawania. W dodatku w piątek znowu czeka mnie praca wieczorem, blah


A tymczasem możecie posłuchać jak pięknie Mirek "Koval" Kowalewski śpiewa o miłości. Właściwie to piosenka dla tych, którym nie przeszkadzają szanty i muzyka okołoszantowa. Jeśli ktoś na takie dźwięki ma alergię - cóż, nie polecam, w końcu nie każdy jest doskonały ;)

Mirek Koval Kowalewski - Lipcowe śluby

Czemu doba nie ma więcej godzin?

Właśnie przerabiam kolejny pracoholiczny tydzień. W ciągu tygodnia zrobiłam dwa różne plakaty, na praktycznie ten sam temat w dodatku; wymieniłam kilkanaście e-maili z drukarnią - w dodatku w pogańskim języku. Przerobiłam delikatnie jeden obrzydlwie paskudny plakat, zawierający 9 różnych czcionek :>
W międzyczasie zaczęłam składać kolejne wydanie polonijnego magazynu. Pan wydawca rozśmieszył mnie we wtorek, kiedy nie miałam jeszcze wszystkich materiałów, pytaniem, czy damy radę się wydrukować do piątku :>.Magazyn ma zaledwie 32 strony, które składam, opracowuję, przerabiam zdjęcia, robię korektę i takie tam...

Do tego pracuję cały czas w sklepie. Wczoraj miałam pracować 5 godzin, ale o 11 usłyszałam pytanie czy dam radę zostać. Nie zostawałam dłużej ostatnimi czasy, a nie chcę, żeby później stwierdzili "ok, ona nie chce więcej godzin, to jej się nie będziemy pytać". No to zostałam do 3, a w sumie do 3:10, dojechałam do domu na 4, padłam na 1,5 godziny, po czym trzeba było odgrzać obiad. Całe szczęście, że małż kupił grillowanego kurczaka.
Po obiedzie trzeba się było wziąć za pracę i tak zleciało do 12 w nocy.
Dzisiaj miałam mieć wolne, ale wczoraj w pracy robiłam kopie oznaczeń promocyjnych dla mojego działu, po czym pokazałam szefowej ile tego jest na dwie dziewczyny, które to miały oznaczać. I usłyszałam pytanie "Dasz radę jutro pracować?" + zobaczyłam błagalne spojrzenie koleżanki. I tak przepracowałam od 1:30 do 9:30 wieczorem. I całe szczęście, że przyszłam do pracy, bo we trzy skończyłyśmy oznaczać 10 minut przed wyjściem z pracy. Nie wiem jak szefostwo sobie to wyobrażało zrobione przez dwie osoby :>

Wiem dzisiaj dokładnie z jakiego miejsca wyrastają mi nogi :]
Jest 11:09 w nocy, a ja mam w planie złożyć przynajmniej dwie strony gazety. Reszta na jutro.

Ja pierdzielę, ale jestem padnięta :( A dla odmiany w niedzielę znowu do pracy, całe szczęście, że poniedziałek wolny

Prehisteria czyli pierwsze lata na dzikich lądach III

Spędziłam w tamtej pracy kolejne 1,5 roku, wyciągnęłam gazetę z kompletnego dołu dołu, w końcu wychodziła tak, jak powinna, czyli jako dwutygodnik, a nie raz na 3 miesiące. Czytelnicy się zachwycali zmianą wydawnictwa i prawili komplementy pod moim adresem. Zarabiałam o dziwo całkiem nieźle i tylko nie bardzo rozumiałam, dlaczego część "znajomych redakcji" dziwnie się uśmiecha i mówi, żebym uważała. To znaczy z wycinków rozmów wiedziałam, że szef od czasu do czasu miał problemy z wypłacaniem należnych pieniędzy swoim pracownikom.
Nastał kolejny grudzień, wielka impreza świąteczna w budynku Parlamentu dla biznesmenów, polityków i ważnych ludzi wszelkiej maści, którą organizował mój szef. "wszystko jest pod kontrolą" okazało się kompletną klapą, nic nie było zorganizowane, z polskich potraw wigilijnych była kiełbasa, ogórki i kanapki...
Po świętach szef poleciał do Polski na miesiąc. I właśnie wtedy wszystko jak nie pieprzło. Po powrocie spoczął na laurach, wielki pan wydawca, gazeta coraz bardziej upadała, bo sama nie dawałam rady tego bajzlu ciągnąć, terminy nie były pilnowane, artykułów coraz mniej, bo szefowi nie chciało się autorom płacić. Pojawiły się też opóźnienia w moich wypłatach, coraz większe, i większe.
Wytrzymałam jeszcze pół roku, pogodziłam się, że moje wyhuhane prasowe "dziecko" umarło śmiercią naturalną. Do tej pory od czasu do czasu dostaję telefony, czy nie chciałabym popracować trochę, ale po tym, jak na ostatnią wypłatę czekałam 1,5 roku, to jakoś nie wydaje mi się ;).
Teraz moja była gazeta wychodzi regularnie, co Wielkanoc...
A Pan wydafca, człowiek sukcesu, okazał się człowiekiem, który owszem, kiedyś odniósł jakiś sukces i żyje jego wspomnieniem do dzisiaj. I wszyscy jego znajomi w Polsce są pewnie przekonani, że nadal jest tym człowiekiem sukcesu, a tymczasem mija się to zdecydowanie z prawdą. No ale, to już nie moje małpy, nie mój cyrk.
Po tej pracy zostały mi jedynie kontakty zawodowe z jedną dużą polonijną organizają, dla której opracowuję projekty graficzne, i która przez 2 lata podtrzymywała moją wiarę w siebie i dawała jakiś dochód od czasu do czasu, kiedy ja szukałam sensownej pracy.
Tak, znalezienie kolejnej pracy zajęło mi 2 lata z hakiem, ok. 400 wysłanych cv, centrum miasta schodzone wzdłuż i wszerz, poznałam chyba wtedy większość sklepów, jakie są w mieście. Łącznie z tym, że w przypływie depresji próbowałam nawet znaleźć pracę w sex shopie - a co, praca jak każda, tylko między zabawkami ;)
Dziwię się, że ja w tym czasie nie wpadłam w depresję galopującą, bo było naprawdę do bani.
W końcu świat zaczął się do mnie odwracać przodem, w grudniu ubiegłego roku znalazłam pracę, która jest legalna i fajna, szkoda, że nie zbieram w niej kokosów, ale da się żyć.
Do tego od listopada składam kolejne polonijne wydawnictwo, jak na razie jest ok, ale jak wiadomo, pierwszy rok jest krytyczny, a już widzę, że niektórzy po euforii pierwszych miesięcy, traktują to jak przykry obowiązek. A że to szefostwo, to i ja już nie podchodzę do tego aż tak entuzjastycznie.
W tym czasie mąż zmienił 3 razy pracodawcę, zdążyliśmy kupić i wykończyć przepięknego Nissana Pathfindera. Fantastyczne auto terenowe, które dało nam mnóstwo radości, niestety chyba nie poradziło sobie z moim wyjazdem na 1,5 miesiąca, i tydzień po moim wyjeździe się wziął i zapalił na autostradzie, cóż...
W ciągu dwóch dni mąż załatwił nowe auto, które nam świetnie służy.
I tylko cztery rzeczy się nie zmieniły
- dalej tęsknię każdego dnia za Polską i rodziną i przyjaciółmi i żałuję, że nie jestem bliżej, już nie koniecznie w kraju, ale kurcze, bliżej
- dalej "chwilowo" mieszkamy z teściami
- dalej nie dogaduję się z teściową
- dalej dużo piszę ;)

Coraz większa Lileńka

Wróciliśmy niedawno od weterynarza z ostatniego szczepienia, najbliższa wizyta u weta dopiero jak maluchowi będziemy odbierać możliwość zakocenia - oczywiście nie mamy żadnych wątpliwości co do tej decyzji.
A tymczasem jest okazja, żeby pochwalić się jak bardzo Lilka urosła odkąd z nami mieszka i od pierwszej wizyty u pana doktora.

Mały wypłosz. Mieliśmy w planie wziąć jej szarą siostrę, bo Lilutka wcześniej nie widziałam u jej byłych właścicieli. Ale jak ją zobaczyłam - nie było opcji, żeby nie pojechała z nami do domu.
5 lipca miała ok. 9 tygodni i ważyła całe 650 gram


I kto tu rządzi? 26 lipca już była troszkę większa, rozpuszczona jak dziadowski bicz.
Tutaj ważyła już 907 gram

I czego po oczach świeci?!? Po dzisiejszej wizycie młodzież jest na lekkim haju i nie współpracowała za dobrze przy robieniu zdjęć ;)
Za to mały żarłok waży aż 1417 gram. Chyba służy jej wyjadanie ze swojej miski jak również z miski jej "koleżanki"

Jesteśmy zakochani na zabój w łobuzie :)

Prehisteria czyli pierwsze lata na dzikich lądach II

Niektórzy mieli okazję przeczytać to wczoraj, przy okazji wtopy z datami publikacji ;)

Szybciutko okazało się również, że praca dla emigrantów jest, oczywiście. Kobiety z Europy Środkowo - Wschodniej z reguły są odsyłane do pracy przy sprzątaniu. Ot, taka świecka tradycja, której ja nie zamierzałam podtrzymywać. Niech mnie nikt źle nie zrozumie, praca jak każda, jeśli ktoś chce się tym zajmować. Ja stwierdziłam, że jednak poświęciłabym swoje ideały, możliwości i zdolności. Zwłaszcza, że z tego, co widzę, jeśli ktoś pójdzie do pracy przy sprzątaniu domów, to bardzo ciężko zmienić mu to na coś innego. W dodatku z reguły jest to praca na czarno, oblegana przez nielegalnych emigrantów, do których ja się nie zaliczałam. Postanowiłam się zaprzeć i szukać.
Pierwsza praca przyszła dość niespodziewanie, po ponad roku mojego pobytu w Kanadzie, kiedy wysłałam swoje cv, zwane tutaj szumnie resume, do wszystkich redakcji polonijnych gazet. Miałam doświadczenie z Polski w składaniu gazet i ogólnie pojętym dtp oraz zdarzyło mi się napisać kilka artykułów do lokalnych gazet. Już po 2 godzinach od wysłania resume, w niedzielę w dodatku, byłam umówiona na rozmowę o pracę. Czy powinna mi się zapalić jakaś ostrzegawcza lampka? Myślę, że powinna być wielka, mrugająca i jeszcze trąbiąca na alarm...
W każdym razie po przyjeździe do "redakcji" zobaczyłam miejsce, które wyglądało, jakby się przygotowywało do generalnego remontu, z dużą ilością pudeł, śmieci i innych kurzołapek zajmujących większość miejsca. Za to miejsca do siedzenia było malutko. Przyszły szef był wygadany, inteligentny, z dużym poczuciem humoru. Ot, człowiek sukcesu...

Pracę zaczęłam już następnego dnia. Jak wiedziałam z rozmowy kwalifikacyjnej w redakcji był już jeden składacz, starszy facet, doświadczony. Ja miałam zajmować się dobieraniem artykułów i robieniem reklam i pilnowaniem terminów i pilnowaniem składacza. Okazało się bowiem, że pan składacz jest również doświadczony życiowo i jest alkoholikiem. Gazeta była wtedy w początkowym stadium przygotowań, szybko zauważyłam, że ja mam mało co do roboty, pan składacz się opierdziela, a pan wydawca zajmuje się wszystkim, tylko nie gazetą. Również okazało się, że biuro nie jest w trakcie remontu, ani nawet nie było tam trzęsienia ziemi. To taki swoisty klimat, jaki tam panuje. Ex Szef jest uzależniony od kupowania używanych rzeczy, przeróżnych, potrzebnych i nie. Stąd w redakcji przedpotopowe komputery, stare książki (typu ekonomia Stanów Zjednoczonych, 1991 r.), gazety, pudełeczka, figureczki, kurzołapki. Biuro chyba nie było sprzątane od wojny (secesyjnej), najbardziej traumatyczne było chodzenie do toalety, brrrr. W dodatku okazalo się, że szef mieszka w maleńkim mieszkanku w piwnicy redakcji, w całym tym syfie.
Kiedy nadszedł czas pierwszego wydania, w którym miałam uczestniczyć, kiedy był już deadline w drukarni na następny dzień, okazało się, że kolega składacz właśnie poszedł w ciąg alkoholowy i, ojejku jej, co my zrobimy. Wtedy właśnie spędziłam najdłuższy dzień pracy - 8 rano w piątek do 4 rano z piątku na sobotę. Całe szczęście, że mój własny mąż przyjechał ok. 10 wieczorem i miał mi kto robić kawę, duuuużo kawy, i z kim mogłam wychodzić przed redakcję się przewietrzyć, jako, że okolica niezbyt ciekawa - z całym kolorytem pijaków, bezdomnych i innego elementu.
Udało się, gazeta poszła jakimś cudem do druku. Nie, nie była idealna, ale była.
Pan składacz, kiedy zjawił się po tygodniu, strzelił wielkiego focha, że już nie jest głównym składaczem i zniknął na długi czas za horyzontem.

c.d.n

Prehisteria czyli pierwsze lata na dzikich lądach

Trafiła mi się pierwsza wtopa z postowaniem, no trudno, zdarza się ;)

Na dzikie lądy trafiłam 15 stycznia 2006 przy pomocy żelaznego ptaka firmowanego przez PLL LOT. Plan był sprytny i och, jaki genialny w swej prostocie. Miałam 24 lata z hakiem, już jakieś doświadczenie zawodowe (pracowałam właściwie odkąd skończyłam 19 lat, z dłuższymi i krótszymi przerwami, ale jednak), dość niezłą znajomość angielskiego, który tylko trzeba było podszkolić, męża mieszkającego już 12 lat w tym kraju i mającego całkiem niezłą pracę. W dodatku mieliśmy gdzie mieszkać - chwilowo u teściów, ale to się szybko miało zmienić, no bo ile można mieszkać u kogoś. Generalnie świat stał przede mną otworem.
Niestety, jak to zazwyczaj się zdarza, dość szybko okazało się, który to jest otwór...
Pierwsze chwile były w porządku, zwłaszcza, ze małż miał urlop z pracy, mogliśmy wszystkie dokumenty pozałatwiać. Najdziwniejsze było załatwianie ubezpieczenia zdrowotnego. Żeby je dostać musiałam mieć jakieś potwierdzenie adresu zamieszkania. Do wyboru miałam: własne konto bankowe, karta kredytowa, rachunek telefoniczny na moje nazwisko lub prawo jazdy. Większość rachunków i innych kont bankowych można założyc, jak się pracuje, więc to odpadało i okazało się, że najprostsze jest zdobycie prawa jazdy. To nic, że miałam za sobą tylko pół kursu prawa jazdy w Polsce. Okazało się jednak, że tutaj prawko jest trzystopniowe - pierwszy stopień to egzamin teoretyczny, 20 pytań, na 16 trzeba odpowiedzieć. I tak po miesiącu pobytu w Kanadzie stałam się dumną posiadaczką prawa jazdy, uprawniającego do jazdy samochodem w dzień, po drogach miejskich (bez autostrad), z zerową zawartością alkoholu we krwi, w towarzystwie kierowcy z co najmniej 3 letnim doświadczeniem, samochodem do 11 ton. Tak, to wszystko po zdaniu testów... Już po roku można przenieść się na kolejny stopień, wtedy trzeba zdać pierwszy egzamin praktyczny! Czy ja już mówiłam, że Ontario jest przedziwne?
Pierwsze pół roku było właściwie mocno relaksująco wakacyjne, nie musiałam jeszcze pracować, to był czas, kiedy miałam się przyzwyczaić do nowych warunków. Z tego czasu jedyne problemy, trwające zresztą do dziś, dotyczyły relacji z teściową.
Tak, stary ten problem jak świat. Wszystkich, którzy mnie znają, zaskakiwało i zaskakuje to, że ja - osoba łatwo nawiązująca kontakt i nie potrafiąca żyć bez ludzi, z przyjemnością spędzająca czas z rodziną, również na rodzinnych imprezach, wolałam siedzieć zamknięta u siebie w pokoju, przed komputerem, a nie z teściową. Próbowałam na początku, ale, kurcze, nie mam z nią o czym rozmawiać. Zwłaszcza dlatego, że jest to osoba, która nie słucha, ona MÓWI, a wszyscy mają słuchać. W trakcie spotkań różnych, kiedy rozmawia kilka osób, ona potrafi wejść w słowo, zacząć mówić na zupełnie inny, zazwyczaj nikogo nie interesujący temat. Masakra.
Kolejnym problemem było to, że okazało się, że mój angielski nie jest aż tak niezły jak mi się wydawało - jak rozumiałam wszystko, tak wysłowić się poprawnie już był problem. No ale od czego są koledzy! Zwłaszcza jeden z kolegów, kanadyjczyk, nauczyciel języka angielskiego w szkole dla emigrantów. Czyli prywatne lekcje 1 na 1. Rewelacja. Zwłaszcza, że od początku mówiłam, że nie pójdę do typowej, darmowej szkoły dla emigrantów, do której trafia tutaj większość Polaków. W takich szkołach fantastycznie podrasowują znajomość języka rosyjskiego...
Tak minęło pierwsze pół roku, praca męża okazała się pracą wykończającą go psychicznie, a przede wszystkim fizycznie. W dodatku z jednej wypłaty nie było możliwości wynająć czegokolwiek. No i brakowało auta, zdecydowanie brakowało auta przy odległościach, jakie są w tym mieście i okolicach. W mieście niby jest świetna komunikacja miejska - są autobusy, tramwaje i metro. Super. Tylko np. przejazd do mojego lekarza, który samochodem zajmuje ok. 20 - 25 minut, bo wskakuje się na autostradę, autobusem - metrem - i znowu autobusem zajmuje mi godzinę do półtorej godziny.
Jeszcze pod koniec roku udało mi się pojechać na miesiąc w odwiedziny do rodziny, do Polski. Zauważyłam bowiem, że tęsknię za tym polskim bałaganem, bo niby bałagan, ale własny. A przede wszystkim tęskniłam za rodziną i przyjaciółmi. Emigracja nie jest łatwa dla osoby, która jest przywiązana do rodziny. Zwłaszcza, jak się ma rodziców, z którymi bez problemu można wyskoczyć na piwo, pogadać o pierdołach i posłuchać rockowej muzyki.
Po powrocie do Kanady nastały pierwsze grudniowe święta, które okazały się być tak strasznie do dupy, że coś okropnego. Tradycją świąt wszelkiej maści jest kłótnia teściów, ot tak, dla podtrzymania klimatu...
Kolejne pół roku było coraz to bardziej stresujące, nie potrafię żyć ze świadomością, że ktoś inny na mnie pracuje.
c.d.n.

Ciężkie jest życie kotka


W takiej pozycji dzisiaj Lilunia drzemała na moim biurku, zaraz obok dodatkowego dysku i na kartkach i innych papierkach ;)



I jakiś czas później w jej koszyczku


Masochizm kontrolowany

Od czasu do czasu przejawiam skłonności do kontrolowanego masochizmu - nie mam problemów z wkładaniem sobie palców do oczu jak mi jakiś paproch wleci, albo jak muszę założyć/zdjąć soczewkę kontaktową. Już samo to wprawia w zdumienie część osób, które nie potrafią sobie tego wyobrazić nawet.
Nie mam również problemu z igłami - zazwyczaj u lekarza patrzę jak mi pobierają krew (chyba, że wiem, że muszę wracać sama autobusem przez godzinę - wtedy na wszelki wypadek nie patrzę, po co los kusić). Obserwowałam z zainteresowaniem wyciąganie zawartości gangliona z mojej dłoni - wyglądało to całkiem ciekawie ;). Gangliona czyli torbieli na wierzchu prawej dłoni, w okolicach nadgarstka, dorobiłam się intensywną pracą graficzną rok temu przed Wielkanocą, cóż...

Ale największym przejawem kontrolowanego masochizmu w moim wykonaniu jest regulacja brwi w indyjskim salonie kosmetycznym. dwa lata temu zostałam do niego zabrana przez mężową kuzynkę... i przepadłam. Tak pięknych brwi nie miałam nigdy. A na czym polega indyjski sposób? Otóż pani kosmetyczka używa do regulacji sporej ilości bawełnianej nitki, zębów i palców :].
Dlaczego lubię taki, a nie inny sposób maltretowania moich brwi?
Zalet jest kilka:
- kiedy trafi się w naprawdę doświadczone kosmetyczne ręce zabieg ten jest praktycznie bezbolesny
- takiego kształtu brwi nie uzyska się przy pomocy wosku czy innych cudów - wbrew pozorom jest niesamowicie dokładny i bardzo kontrolowany (znowu warunkiem jest doświadczona kosmetyczka)
- nie ma obawy o podrażnienia, jakie dość często występują przy wosku
- praktycznie 5 minut po znęcaniu się nad moimi brwiami nie ma śladu po jakiejkolwiek opuchliźnie
- całość zabiegu na dwóch brwiach trwa w okolicach 5 minut w sumie


Wady:
- może przeszkadzać to, że człowiek musi sobie naciągać skórę w okolicach brwi za pomocą swoich własnych palców, z czego palce jednej dłoni znajdują się na zamkniętej powiece
- może przeszkadzać przedziwny dźwięk skręconych nici wyrywających brwi, takie ciągłe "krrrt krrrt krrrt"
- przez jakiś czas ma się uczucie zdrętwiałych brwi, tak jakby całe stado mrówek maszerowało pod skórą - nie jest bardzo uciążliwe, ale nie ukrywam, że dziwne. Przy czym nie zdarza się to za każdym razem.
- można się uzależnić :)


Dla odważnych wrzucam filmik poglądowy z NBC - niestety w obcym, angielskim narzeczu.



Baby to jednak są gupie...

Dzisiaj będzie trochę o pracy i moich współpracowniczkach. Jako, że Toronto zróżnicowane jest strasznie, to i w pracy towarzystwo międzynarodowe. Większość mojego działu jest jakaś taka mocniej opalona ode mnie - za dużo chyba na słońcu przebywają. Po jakimś czasie można zauważyć, że inny kolor skóry czasami równa się innemu podejściu do pracy.
Ale zauważyłam ostatnio jedną wspólną cechę - kiedy pracujemy na dziale męskim tylko ja zajmuję się męską bielizną. (Mąż się zachwyca, kiedy zdaję mu relację z pracy i mówię, że pracowałam w majtkach :] ). Cała reszta bab zachowuje się, jakby męskiej bielizny w życiu nie widziały, nie mówiąc już o gołym facecie.
Ja pierdzielę, są średnio o 20 lat starsze ode mnie, wszystkie mężatki, a chichoczą i rumienią się na samą propozycję zajęcia się męskimi produktami bieliźnianymi, co najmniej jakby wyżej wymieniony goły facet miał wyskoczyć z pudełka.
Za to ja sobie chwalę zajmowanie takim towarem, bo jest nieduży i lekki, w odróżnieniu od kurtek, garniturów i innych swetrów. No ale ja zawsze byłam inna ;)

Moje bestyjeczki


Moje dwie bestyjeczki. U góry Gin, już starszy jegomość, który został w Polsce, i za którym tęsknię jak cholera, oraz moja najnowsza miłość, Leeloo zwana Lilunią, bombelkiem lub kotletem (to jak np przegryza kable od głośników :> )



Wszyscy mają bloga - mam i ja ;)

Jakoś tak, po dłuższych przemyśleniach i kilku namowach bardziej i mniej znanych mi ludzi, stwierdziłam, że raz kozie śmierć - zakładam bloga! Bo co? Wszyscy mają, a ja nie mam. Co ja mam być gorsza czy coś? ;)

Jako, że kulturalna madziarka ze mnie, to zacznę od przedstawienia się w kilku słowach.
Jestem sobie nieduża (w tej chwili to właściwie tylko wzrostem), szaro-brązowo-zielonooka, ruda - prawie naturalnie, w końcu to mój kolor włosów już od lat kilkunastu. Odcienie rudości miałam przeróżne, obecnie mam wypłowiały wściekle czerwony - znaczy, że czas najwyższy znowu się pobawić we fryzjerstwo domowe. W tym roku w czerwcu obchodziłam okrągłe urodziny, weszłam do grupy ludzi, których wiek kończy się na -ści, "a w głowie ciągle maj".
Od lat 5 z ponad półrocznym hakiem mieszkam w dzikim kanadyjskim kraju, w maleńkim mieście zwanym Toronto. Sama pewnie bym nigdy nie wymyśliła, żeby tu przyjechać. Ba! nie wiem czy kiedykolwiek myślałam o emigracji, no ale przyplątał się taki jeden, zażartował, że kocha, wzięłam to na poważnie i tak nam zostało ;) Biedny chłopina z niego - 6 i pół roku się już ze mną męczy, dzielny mój.

Stan posiadania:
W Kanadzie:
- mąż
- 1,5 kota: Jednym kotem moja własna prywatna Leeloo, prześliczne kociątko urodzone w maju tego roku, straszny pieszczoch i przylepa. Natomiast tą połówką kota, jest kota ogólnodomowa, więc niecałkiem moja. Podręcznikowy przykład kota chodzącego własnymi drogami, któremu człowiek jest potrzebny do dawania jedzenia oraz od czasu do czasu podrapania po brzuchu. Oczywiście wtedy, kiedy ona ma na to ochotę.
- pokój w piwnicznej izbie oraz mała sypialnia na poddaszu
- teściowie sztuk dwie - o nich pewnie będzie dość sporo tutaj, bo nie ma to jak pomarudzić na teściową :]

W Polsce:
- najfajniejsi rodzice świata
- rodzony brat sztuk jeden - lepszego brata bym chyba nie znalazła, aczkolwiek się starałam, stąd:
- brat z wyboru - sztuka jedna, ale za to jaka!
edycja po godzinie od wysłania: rany boskie, zapomniałam o drugim bracie z wyboru, niech żyje skleroza :]
- siostra z wyboru - sztuki dwie, jakoś dziwnie się trafiło, że obie zboczone anglojęzycznie
(Tu prosi się o przyznanie się rodzeństwa do siostry, ino już!)
- najśliczniejszy z najśliczniejszych owczarek niemiecki
- cała banda przyjaciół, kolegów i znajomych

Co jeszcze, ach, co jeszcze?
Ano tak, jeszcze trochę zawodowo by się przydało poprzyznawać. W końcu po długich, a ciężkich, w grudniu ubiegłego roku zostałam zauważona przez sporą kanadyjską firmę, w której to właśnie oddaję się drobnemu pracoholizmowi jako pracownik "Merchandise presentation team". Brzmi dumnie prawda? No, a to znaczy, że otwieram pudła z ubraniami przede wszystkim, układam ww ubrania z sensem i gustem oraz biegam po sklepie, włażę na drabiny i oznaczam promocje. Praca w sumie bardzo fajna i intensywna.
A w domowym zaciszu, oprócz tego, że udaję, że jestem gospodynią i panią domu, zajmuję się grafiką komputerową. Jestem omc (O Mało Co) grafikiem, dtp-owcem i właścicielką fantastycznej jednoosobowej firmy, o której mało kto słyszał.

W życiu prywatnym zaczynam się przyznawać do tego, że jestem uzależniona od komputera i internetu (po 12 latach można się już chyba do tego przyznać...), stąd nawet męża i większość rodzeństwa i przyjaciół na sieci znalazłam. Uwielbiam czytać, słuchać dobrej muzyki - dobrej czyli rockowej, bluesowej, szantowej i tym podobnych.
Co do bloga - zobaczymy jak to się potoczy, czy mi się nie znudzi po kilku wpisach, w końcu jako typowy bliźniak mam 150 tysięcy pomysłów na minutę, które to pomysły po chwili odchodzą w zapomnienie.
No to tego, to chyba wszystko na ten pierwszy wpis. Jeśli ktoś dotarł do jego końca - z całego serca współczuję ;)

A to najlepiej oddający moją osobę rysunek, jaki tutaj zobaczycie :]