Prehisteria czyli pierwsze lata na dzikich lądach III

Spędziłam w tamtej pracy kolejne 1,5 roku, wyciągnęłam gazetę z kompletnego dołu dołu, w końcu wychodziła tak, jak powinna, czyli jako dwutygodnik, a nie raz na 3 miesiące. Czytelnicy się zachwycali zmianą wydawnictwa i prawili komplementy pod moim adresem. Zarabiałam o dziwo całkiem nieźle i tylko nie bardzo rozumiałam, dlaczego część "znajomych redakcji" dziwnie się uśmiecha i mówi, żebym uważała. To znaczy z wycinków rozmów wiedziałam, że szef od czasu do czasu miał problemy z wypłacaniem należnych pieniędzy swoim pracownikom.
Nastał kolejny grudzień, wielka impreza świąteczna w budynku Parlamentu dla biznesmenów, polityków i ważnych ludzi wszelkiej maści, którą organizował mój szef. "wszystko jest pod kontrolą" okazało się kompletną klapą, nic nie było zorganizowane, z polskich potraw wigilijnych była kiełbasa, ogórki i kanapki...
Po świętach szef poleciał do Polski na miesiąc. I właśnie wtedy wszystko jak nie pieprzło. Po powrocie spoczął na laurach, wielki pan wydawca, gazeta coraz bardziej upadała, bo sama nie dawałam rady tego bajzlu ciągnąć, terminy nie były pilnowane, artykułów coraz mniej, bo szefowi nie chciało się autorom płacić. Pojawiły się też opóźnienia w moich wypłatach, coraz większe, i większe.
Wytrzymałam jeszcze pół roku, pogodziłam się, że moje wyhuhane prasowe "dziecko" umarło śmiercią naturalną. Do tej pory od czasu do czasu dostaję telefony, czy nie chciałabym popracować trochę, ale po tym, jak na ostatnią wypłatę czekałam 1,5 roku, to jakoś nie wydaje mi się ;).
Teraz moja była gazeta wychodzi regularnie, co Wielkanoc...
A Pan wydafca, człowiek sukcesu, okazał się człowiekiem, który owszem, kiedyś odniósł jakiś sukces i żyje jego wspomnieniem do dzisiaj. I wszyscy jego znajomi w Polsce są pewnie przekonani, że nadal jest tym człowiekiem sukcesu, a tymczasem mija się to zdecydowanie z prawdą. No ale, to już nie moje małpy, nie mój cyrk.
Po tej pracy zostały mi jedynie kontakty zawodowe z jedną dużą polonijną organizają, dla której opracowuję projekty graficzne, i która przez 2 lata podtrzymywała moją wiarę w siebie i dawała jakiś dochód od czasu do czasu, kiedy ja szukałam sensownej pracy.
Tak, znalezienie kolejnej pracy zajęło mi 2 lata z hakiem, ok. 400 wysłanych cv, centrum miasta schodzone wzdłuż i wszerz, poznałam chyba wtedy większość sklepów, jakie są w mieście. Łącznie z tym, że w przypływie depresji próbowałam nawet znaleźć pracę w sex shopie - a co, praca jak każda, tylko między zabawkami ;)
Dziwię się, że ja w tym czasie nie wpadłam w depresję galopującą, bo było naprawdę do bani.
W końcu świat zaczął się do mnie odwracać przodem, w grudniu ubiegłego roku znalazłam pracę, która jest legalna i fajna, szkoda, że nie zbieram w niej kokosów, ale da się żyć.
Do tego od listopada składam kolejne polonijne wydawnictwo, jak na razie jest ok, ale jak wiadomo, pierwszy rok jest krytyczny, a już widzę, że niektórzy po euforii pierwszych miesięcy, traktują to jak przykry obowiązek. A że to szefostwo, to i ja już nie podchodzę do tego aż tak entuzjastycznie.
W tym czasie mąż zmienił 3 razy pracodawcę, zdążyliśmy kupić i wykończyć przepięknego Nissana Pathfindera. Fantastyczne auto terenowe, które dało nam mnóstwo radości, niestety chyba nie poradziło sobie z moim wyjazdem na 1,5 miesiąca, i tydzień po moim wyjeździe się wziął i zapalił na autostradzie, cóż...
W ciągu dwóch dni mąż załatwił nowe auto, które nam świetnie służy.
I tylko cztery rzeczy się nie zmieniły
- dalej tęsknię każdego dnia za Polską i rodziną i przyjaciółmi i żałuję, że nie jestem bliżej, już nie koniecznie w kraju, ale kurcze, bliżej
- dalej "chwilowo" mieszkamy z teściami
- dalej nie dogaduję się z teściową
- dalej dużo piszę ;)

Coraz większa Lileńka

Wróciliśmy niedawno od weterynarza z ostatniego szczepienia, najbliższa wizyta u weta dopiero jak maluchowi będziemy odbierać możliwość zakocenia - oczywiście nie mamy żadnych wątpliwości co do tej decyzji.
A tymczasem jest okazja, żeby pochwalić się jak bardzo Lilka urosła odkąd z nami mieszka i od pierwszej wizyty u pana doktora.

Mały wypłosz. Mieliśmy w planie wziąć jej szarą siostrę, bo Lilutka wcześniej nie widziałam u jej byłych właścicieli. Ale jak ją zobaczyłam - nie było opcji, żeby nie pojechała z nami do domu.
5 lipca miała ok. 9 tygodni i ważyła całe 650 gram


I kto tu rządzi? 26 lipca już była troszkę większa, rozpuszczona jak dziadowski bicz.
Tutaj ważyła już 907 gram

I czego po oczach świeci?!? Po dzisiejszej wizycie młodzież jest na lekkim haju i nie współpracowała za dobrze przy robieniu zdjęć ;)
Za to mały żarłok waży aż 1417 gram. Chyba służy jej wyjadanie ze swojej miski jak również z miski jej "koleżanki"

Jesteśmy zakochani na zabój w łobuzie :)

Prehisteria czyli pierwsze lata na dzikich lądach II

Niektórzy mieli okazję przeczytać to wczoraj, przy okazji wtopy z datami publikacji ;)

Szybciutko okazało się również, że praca dla emigrantów jest, oczywiście. Kobiety z Europy Środkowo - Wschodniej z reguły są odsyłane do pracy przy sprzątaniu. Ot, taka świecka tradycja, której ja nie zamierzałam podtrzymywać. Niech mnie nikt źle nie zrozumie, praca jak każda, jeśli ktoś chce się tym zajmować. Ja stwierdziłam, że jednak poświęciłabym swoje ideały, możliwości i zdolności. Zwłaszcza, że z tego, co widzę, jeśli ktoś pójdzie do pracy przy sprzątaniu domów, to bardzo ciężko zmienić mu to na coś innego. W dodatku z reguły jest to praca na czarno, oblegana przez nielegalnych emigrantów, do których ja się nie zaliczałam. Postanowiłam się zaprzeć i szukać.
Pierwsza praca przyszła dość niespodziewanie, po ponad roku mojego pobytu w Kanadzie, kiedy wysłałam swoje cv, zwane tutaj szumnie resume, do wszystkich redakcji polonijnych gazet. Miałam doświadczenie z Polski w składaniu gazet i ogólnie pojętym dtp oraz zdarzyło mi się napisać kilka artykułów do lokalnych gazet. Już po 2 godzinach od wysłania resume, w niedzielę w dodatku, byłam umówiona na rozmowę o pracę. Czy powinna mi się zapalić jakaś ostrzegawcza lampka? Myślę, że powinna być wielka, mrugająca i jeszcze trąbiąca na alarm...
W każdym razie po przyjeździe do "redakcji" zobaczyłam miejsce, które wyglądało, jakby się przygotowywało do generalnego remontu, z dużą ilością pudeł, śmieci i innych kurzołapek zajmujących większość miejsca. Za to miejsca do siedzenia było malutko. Przyszły szef był wygadany, inteligentny, z dużym poczuciem humoru. Ot, człowiek sukcesu...

Pracę zaczęłam już następnego dnia. Jak wiedziałam z rozmowy kwalifikacyjnej w redakcji był już jeden składacz, starszy facet, doświadczony. Ja miałam zajmować się dobieraniem artykułów i robieniem reklam i pilnowaniem terminów i pilnowaniem składacza. Okazało się bowiem, że pan składacz jest również doświadczony życiowo i jest alkoholikiem. Gazeta była wtedy w początkowym stadium przygotowań, szybko zauważyłam, że ja mam mało co do roboty, pan składacz się opierdziela, a pan wydawca zajmuje się wszystkim, tylko nie gazetą. Również okazało się, że biuro nie jest w trakcie remontu, ani nawet nie było tam trzęsienia ziemi. To taki swoisty klimat, jaki tam panuje. Ex Szef jest uzależniony od kupowania używanych rzeczy, przeróżnych, potrzebnych i nie. Stąd w redakcji przedpotopowe komputery, stare książki (typu ekonomia Stanów Zjednoczonych, 1991 r.), gazety, pudełeczka, figureczki, kurzołapki. Biuro chyba nie było sprzątane od wojny (secesyjnej), najbardziej traumatyczne było chodzenie do toalety, brrrr. W dodatku okazalo się, że szef mieszka w maleńkim mieszkanku w piwnicy redakcji, w całym tym syfie.
Kiedy nadszedł czas pierwszego wydania, w którym miałam uczestniczyć, kiedy był już deadline w drukarni na następny dzień, okazało się, że kolega składacz właśnie poszedł w ciąg alkoholowy i, ojejku jej, co my zrobimy. Wtedy właśnie spędziłam najdłuższy dzień pracy - 8 rano w piątek do 4 rano z piątku na sobotę. Całe szczęście, że mój własny mąż przyjechał ok. 10 wieczorem i miał mi kto robić kawę, duuuużo kawy, i z kim mogłam wychodzić przed redakcję się przewietrzyć, jako, że okolica niezbyt ciekawa - z całym kolorytem pijaków, bezdomnych i innego elementu.
Udało się, gazeta poszła jakimś cudem do druku. Nie, nie była idealna, ale była.
Pan składacz, kiedy zjawił się po tygodniu, strzelił wielkiego focha, że już nie jest głównym składaczem i zniknął na długi czas za horyzontem.

c.d.n

Prehisteria czyli pierwsze lata na dzikich lądach

Trafiła mi się pierwsza wtopa z postowaniem, no trudno, zdarza się ;)

Na dzikie lądy trafiłam 15 stycznia 2006 przy pomocy żelaznego ptaka firmowanego przez PLL LOT. Plan był sprytny i och, jaki genialny w swej prostocie. Miałam 24 lata z hakiem, już jakieś doświadczenie zawodowe (pracowałam właściwie odkąd skończyłam 19 lat, z dłuższymi i krótszymi przerwami, ale jednak), dość niezłą znajomość angielskiego, który tylko trzeba było podszkolić, męża mieszkającego już 12 lat w tym kraju i mającego całkiem niezłą pracę. W dodatku mieliśmy gdzie mieszkać - chwilowo u teściów, ale to się szybko miało zmienić, no bo ile można mieszkać u kogoś. Generalnie świat stał przede mną otworem.
Niestety, jak to zazwyczaj się zdarza, dość szybko okazało się, który to jest otwór...
Pierwsze chwile były w porządku, zwłaszcza, ze małż miał urlop z pracy, mogliśmy wszystkie dokumenty pozałatwiać. Najdziwniejsze było załatwianie ubezpieczenia zdrowotnego. Żeby je dostać musiałam mieć jakieś potwierdzenie adresu zamieszkania. Do wyboru miałam: własne konto bankowe, karta kredytowa, rachunek telefoniczny na moje nazwisko lub prawo jazdy. Większość rachunków i innych kont bankowych można założyc, jak się pracuje, więc to odpadało i okazało się, że najprostsze jest zdobycie prawa jazdy. To nic, że miałam za sobą tylko pół kursu prawa jazdy w Polsce. Okazało się jednak, że tutaj prawko jest trzystopniowe - pierwszy stopień to egzamin teoretyczny, 20 pytań, na 16 trzeba odpowiedzieć. I tak po miesiącu pobytu w Kanadzie stałam się dumną posiadaczką prawa jazdy, uprawniającego do jazdy samochodem w dzień, po drogach miejskich (bez autostrad), z zerową zawartością alkoholu we krwi, w towarzystwie kierowcy z co najmniej 3 letnim doświadczeniem, samochodem do 11 ton. Tak, to wszystko po zdaniu testów... Już po roku można przenieść się na kolejny stopień, wtedy trzeba zdać pierwszy egzamin praktyczny! Czy ja już mówiłam, że Ontario jest przedziwne?
Pierwsze pół roku było właściwie mocno relaksująco wakacyjne, nie musiałam jeszcze pracować, to był czas, kiedy miałam się przyzwyczaić do nowych warunków. Z tego czasu jedyne problemy, trwające zresztą do dziś, dotyczyły relacji z teściową.
Tak, stary ten problem jak świat. Wszystkich, którzy mnie znają, zaskakiwało i zaskakuje to, że ja - osoba łatwo nawiązująca kontakt i nie potrafiąca żyć bez ludzi, z przyjemnością spędzająca czas z rodziną, również na rodzinnych imprezach, wolałam siedzieć zamknięta u siebie w pokoju, przed komputerem, a nie z teściową. Próbowałam na początku, ale, kurcze, nie mam z nią o czym rozmawiać. Zwłaszcza dlatego, że jest to osoba, która nie słucha, ona MÓWI, a wszyscy mają słuchać. W trakcie spotkań różnych, kiedy rozmawia kilka osób, ona potrafi wejść w słowo, zacząć mówić na zupełnie inny, zazwyczaj nikogo nie interesujący temat. Masakra.
Kolejnym problemem było to, że okazało się, że mój angielski nie jest aż tak niezły jak mi się wydawało - jak rozumiałam wszystko, tak wysłowić się poprawnie już był problem. No ale od czego są koledzy! Zwłaszcza jeden z kolegów, kanadyjczyk, nauczyciel języka angielskiego w szkole dla emigrantów. Czyli prywatne lekcje 1 na 1. Rewelacja. Zwłaszcza, że od początku mówiłam, że nie pójdę do typowej, darmowej szkoły dla emigrantów, do której trafia tutaj większość Polaków. W takich szkołach fantastycznie podrasowują znajomość języka rosyjskiego...
Tak minęło pierwsze pół roku, praca męża okazała się pracą wykończającą go psychicznie, a przede wszystkim fizycznie. W dodatku z jednej wypłaty nie było możliwości wynająć czegokolwiek. No i brakowało auta, zdecydowanie brakowało auta przy odległościach, jakie są w tym mieście i okolicach. W mieście niby jest świetna komunikacja miejska - są autobusy, tramwaje i metro. Super. Tylko np. przejazd do mojego lekarza, który samochodem zajmuje ok. 20 - 25 minut, bo wskakuje się na autostradę, autobusem - metrem - i znowu autobusem zajmuje mi godzinę do półtorej godziny.
Jeszcze pod koniec roku udało mi się pojechać na miesiąc w odwiedziny do rodziny, do Polski. Zauważyłam bowiem, że tęsknię za tym polskim bałaganem, bo niby bałagan, ale własny. A przede wszystkim tęskniłam za rodziną i przyjaciółmi. Emigracja nie jest łatwa dla osoby, która jest przywiązana do rodziny. Zwłaszcza, jak się ma rodziców, z którymi bez problemu można wyskoczyć na piwo, pogadać o pierdołach i posłuchać rockowej muzyki.
Po powrocie do Kanady nastały pierwsze grudniowe święta, które okazały się być tak strasznie do dupy, że coś okropnego. Tradycją świąt wszelkiej maści jest kłótnia teściów, ot tak, dla podtrzymania klimatu...
Kolejne pół roku było coraz to bardziej stresujące, nie potrafię żyć ze świadomością, że ktoś inny na mnie pracuje.
c.d.n.

Ciężkie jest życie kotka


W takiej pozycji dzisiaj Lilunia drzemała na moim biurku, zaraz obok dodatkowego dysku i na kartkach i innych papierkach ;)



I jakiś czas później w jej koszyczku


Masochizm kontrolowany

Od czasu do czasu przejawiam skłonności do kontrolowanego masochizmu - nie mam problemów z wkładaniem sobie palców do oczu jak mi jakiś paproch wleci, albo jak muszę założyć/zdjąć soczewkę kontaktową. Już samo to wprawia w zdumienie część osób, które nie potrafią sobie tego wyobrazić nawet.
Nie mam również problemu z igłami - zazwyczaj u lekarza patrzę jak mi pobierają krew (chyba, że wiem, że muszę wracać sama autobusem przez godzinę - wtedy na wszelki wypadek nie patrzę, po co los kusić). Obserwowałam z zainteresowaniem wyciąganie zawartości gangliona z mojej dłoni - wyglądało to całkiem ciekawie ;). Gangliona czyli torbieli na wierzchu prawej dłoni, w okolicach nadgarstka, dorobiłam się intensywną pracą graficzną rok temu przed Wielkanocą, cóż...

Ale największym przejawem kontrolowanego masochizmu w moim wykonaniu jest regulacja brwi w indyjskim salonie kosmetycznym. dwa lata temu zostałam do niego zabrana przez mężową kuzynkę... i przepadłam. Tak pięknych brwi nie miałam nigdy. A na czym polega indyjski sposób? Otóż pani kosmetyczka używa do regulacji sporej ilości bawełnianej nitki, zębów i palców :].
Dlaczego lubię taki, a nie inny sposób maltretowania moich brwi?
Zalet jest kilka:
- kiedy trafi się w naprawdę doświadczone kosmetyczne ręce zabieg ten jest praktycznie bezbolesny
- takiego kształtu brwi nie uzyska się przy pomocy wosku czy innych cudów - wbrew pozorom jest niesamowicie dokładny i bardzo kontrolowany (znowu warunkiem jest doświadczona kosmetyczka)
- nie ma obawy o podrażnienia, jakie dość często występują przy wosku
- praktycznie 5 minut po znęcaniu się nad moimi brwiami nie ma śladu po jakiejkolwiek opuchliźnie
- całość zabiegu na dwóch brwiach trwa w okolicach 5 minut w sumie


Wady:
- może przeszkadzać to, że człowiek musi sobie naciągać skórę w okolicach brwi za pomocą swoich własnych palców, z czego palce jednej dłoni znajdują się na zamkniętej powiece
- może przeszkadzać przedziwny dźwięk skręconych nici wyrywających brwi, takie ciągłe "krrrt krrrt krrrt"
- przez jakiś czas ma się uczucie zdrętwiałych brwi, tak jakby całe stado mrówek maszerowało pod skórą - nie jest bardzo uciążliwe, ale nie ukrywam, że dziwne. Przy czym nie zdarza się to za każdym razem.
- można się uzależnić :)


Dla odważnych wrzucam filmik poglądowy z NBC - niestety w obcym, angielskim narzeczu.



Baby to jednak są gupie...

Dzisiaj będzie trochę o pracy i moich współpracowniczkach. Jako, że Toronto zróżnicowane jest strasznie, to i w pracy towarzystwo międzynarodowe. Większość mojego działu jest jakaś taka mocniej opalona ode mnie - za dużo chyba na słońcu przebywają. Po jakimś czasie można zauważyć, że inny kolor skóry czasami równa się innemu podejściu do pracy.
Ale zauważyłam ostatnio jedną wspólną cechę - kiedy pracujemy na dziale męskim tylko ja zajmuję się męską bielizną. (Mąż się zachwyca, kiedy zdaję mu relację z pracy i mówię, że pracowałam w majtkach :] ). Cała reszta bab zachowuje się, jakby męskiej bielizny w życiu nie widziały, nie mówiąc już o gołym facecie.
Ja pierdzielę, są średnio o 20 lat starsze ode mnie, wszystkie mężatki, a chichoczą i rumienią się na samą propozycję zajęcia się męskimi produktami bieliźnianymi, co najmniej jakby wyżej wymieniony goły facet miał wyskoczyć z pudełka.
Za to ja sobie chwalę zajmowanie takim towarem, bo jest nieduży i lekki, w odróżnieniu od kurtek, garniturów i innych swetrów. No ale ja zawsze byłam inna ;)

Moje bestyjeczki


Moje dwie bestyjeczki. U góry Gin, już starszy jegomość, który został w Polsce, i za którym tęsknię jak cholera, oraz moja najnowsza miłość, Leeloo zwana Lilunią, bombelkiem lub kotletem (to jak np przegryza kable od głośników :> )



Wszyscy mają bloga - mam i ja ;)

Jakoś tak, po dłuższych przemyśleniach i kilku namowach bardziej i mniej znanych mi ludzi, stwierdziłam, że raz kozie śmierć - zakładam bloga! Bo co? Wszyscy mają, a ja nie mam. Co ja mam być gorsza czy coś? ;)

Jako, że kulturalna madziarka ze mnie, to zacznę od przedstawienia się w kilku słowach.
Jestem sobie nieduża (w tej chwili to właściwie tylko wzrostem), szaro-brązowo-zielonooka, ruda - prawie naturalnie, w końcu to mój kolor włosów już od lat kilkunastu. Odcienie rudości miałam przeróżne, obecnie mam wypłowiały wściekle czerwony - znaczy, że czas najwyższy znowu się pobawić we fryzjerstwo domowe. W tym roku w czerwcu obchodziłam okrągłe urodziny, weszłam do grupy ludzi, których wiek kończy się na -ści, "a w głowie ciągle maj".
Od lat 5 z ponad półrocznym hakiem mieszkam w dzikim kanadyjskim kraju, w maleńkim mieście zwanym Toronto. Sama pewnie bym nigdy nie wymyśliła, żeby tu przyjechać. Ba! nie wiem czy kiedykolwiek myślałam o emigracji, no ale przyplątał się taki jeden, zażartował, że kocha, wzięłam to na poważnie i tak nam zostało ;) Biedny chłopina z niego - 6 i pół roku się już ze mną męczy, dzielny mój.

Stan posiadania:
W Kanadzie:
- mąż
- 1,5 kota: Jednym kotem moja własna prywatna Leeloo, prześliczne kociątko urodzone w maju tego roku, straszny pieszczoch i przylepa. Natomiast tą połówką kota, jest kota ogólnodomowa, więc niecałkiem moja. Podręcznikowy przykład kota chodzącego własnymi drogami, któremu człowiek jest potrzebny do dawania jedzenia oraz od czasu do czasu podrapania po brzuchu. Oczywiście wtedy, kiedy ona ma na to ochotę.
- pokój w piwnicznej izbie oraz mała sypialnia na poddaszu
- teściowie sztuk dwie - o nich pewnie będzie dość sporo tutaj, bo nie ma to jak pomarudzić na teściową :]

W Polsce:
- najfajniejsi rodzice świata
- rodzony brat sztuk jeden - lepszego brata bym chyba nie znalazła, aczkolwiek się starałam, stąd:
- brat z wyboru - sztuka jedna, ale za to jaka!
edycja po godzinie od wysłania: rany boskie, zapomniałam o drugim bracie z wyboru, niech żyje skleroza :]
- siostra z wyboru - sztuki dwie, jakoś dziwnie się trafiło, że obie zboczone anglojęzycznie
(Tu prosi się o przyznanie się rodzeństwa do siostry, ino już!)
- najśliczniejszy z najśliczniejszych owczarek niemiecki
- cała banda przyjaciół, kolegów i znajomych

Co jeszcze, ach, co jeszcze?
Ano tak, jeszcze trochę zawodowo by się przydało poprzyznawać. W końcu po długich, a ciężkich, w grudniu ubiegłego roku zostałam zauważona przez sporą kanadyjską firmę, w której to właśnie oddaję się drobnemu pracoholizmowi jako pracownik "Merchandise presentation team". Brzmi dumnie prawda? No, a to znaczy, że otwieram pudła z ubraniami przede wszystkim, układam ww ubrania z sensem i gustem oraz biegam po sklepie, włażę na drabiny i oznaczam promocje. Praca w sumie bardzo fajna i intensywna.
A w domowym zaciszu, oprócz tego, że udaję, że jestem gospodynią i panią domu, zajmuję się grafiką komputerową. Jestem omc (O Mało Co) grafikiem, dtp-owcem i właścicielką fantastycznej jednoosobowej firmy, o której mało kto słyszał.

W życiu prywatnym zaczynam się przyznawać do tego, że jestem uzależniona od komputera i internetu (po 12 latach można się już chyba do tego przyznać...), stąd nawet męża i większość rodzeństwa i przyjaciół na sieci znalazłam. Uwielbiam czytać, słuchać dobrej muzyki - dobrej czyli rockowej, bluesowej, szantowej i tym podobnych.
Co do bloga - zobaczymy jak to się potoczy, czy mi się nie znudzi po kilku wpisach, w końcu jako typowy bliźniak mam 150 tysięcy pomysłów na minutę, które to pomysły po chwili odchodzą w zapomnienie.
No to tego, to chyba wszystko na ten pierwszy wpis. Jeśli ktoś dotarł do jego końca - z całego serca współczuję ;)

A to najlepiej oddający moją osobę rysunek, jaki tutaj zobaczycie :]