Dumna i blada żona żołnierza Jej Królewskiej Mości

W czwartek miałam okazję, zaszczyt i honor uczestniczyć w przysiędze wojskowej mojego własnego prywatnego męża. Jestem z niego cholernie dumna, zwłaszcza, że był jednym z najstarszych rekrutów, którzy wystartowali z tego powołania. W końcu to nie byle co, żeby wywrócić całe swoje życie do góry nogami, zmienić się i swoje przyzwyczajenia o 180 stopni wstępując do armii w wieku 34 lat.
Faktycznie umęczył się mocno, bo ta część to typowy kurs na przetrwanie i odsiew tych, którzy absolutnie się do tej roboty nie nadają. A do tego jakby nie było, to były 3 miesiące 600 km od domu.
A jednak, w co wierzyłam od początku, bez problemu wszystko przeszedł, zacisnął zęby i nie dość, że ukończył tą część, to jeszcze ukończył z wyróżnieniem za największe postępy ze wszystkich 150 rekrutów. Duma mnie rozpierała, kiedy na uroczystości po przysiędze podeszło do nas kilku jego przełożonych i gratulowali, i właśnie jeden z nich mówił, że kiedy zapytał wszystkich 8 instuktorów komu się taka nagroda należy, to wszyscy jednogłośnie podali Jego nazwisko. Jako wyróżnienie m.in. został wywołany na środek przed wszystkich i przekazywał sztandar swojego plutonu jednemu z gości honorowych.

Teraz to już się zaczyna bardziej wojskowo normalne życie, czyli kolejne szkolenia, tym razem już specjalizacja. Sławek wybrał specjalizację "vehicle tech", więc będzie się musiał przyłożyć do roboty, ale on ambitny jest, więc sobie poradzi spokojnie :). No i teraz to już tylko 100 km od domu :)

Kanadyjscy żołnierze w trakcie graduation / przysięgi.


KULT-owo

Wczoraj nadszedł wyczekiwany dzień koncertu Kultu w Toronto. Pierwszy raz miałam mieć okazję zobaczyć ich na ziemi kanadyjskiej, czekałam więc na koncert z utęsknieniem. Zwłaszcza, że tutaj niezbyt często zapraszane są fajne rockowe zespoły.
Przygotowania zaczęły się od tego, że chłopie moje, które Kultu na żywo nigdy nie widziało, straciło kolejną okazję, żeby ich zobaczyć, bo jest w wojsku. W ostatniej chwili kolega, z którym miałam jechać, dał mi znać, że nie da rady, bo problemy rodzinne "Daj komuś bilet - niech się nie zmarnuje".
Po długich namysłach znalazłam osobę, która chciała iść na koncert, w bardzo bliskiej rodzinie.
Ok, wszystko gotowe, nawet zdążyłyśmy na ciapong, a i nie zgubiłyśmy się spacerując od stacji przez całe centrum Toronto aż do sali koncertowej. Czas oczekiwania, spotkanie jeszcze jednego kolegi, z którym byłam umówiona, jedno piwo, drugie, trzecie, występ zespołu supportującego. Nic ciekawego, ot, polonijny zespół hip hopowy. Czas na ostatnią fajkę, bo oto Kult wchodzi na scenę!!...

... w trakcie pierwszej piosenki Kazik zawołał do mikrofonu, że jednak nie da rady i zszedł ze sceny. Później wyszedł na moment, żeby przeprosić, ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Faktycznie, Kazika z tak wysokim piejącym głosem jeszcze nie słyszałam.
I tak zakończył się pierwszy koncert Kultu na kanadyjskiej ziemi. Mają jeszcze przyjechać, bilety są ważne na kolejny występ. Nie mogę się doczekać, może nawet chłopie i kolega się załapią tym razem na niego ;)



Niestety część publiki wykazała się oczywiście kulturą i taktem i kazali zespołowi "wypier...lać". Słyszałam w kiblu nawet genialne pomysły, że przecież wokal mógł lecieć z playbacku...

dzisiaj zamieszczono oficjalne oświadczenie i zaświadczenie lekarskie. Werdykt: zapalenie oskrzeli i angina.

Kazik! wracaj do zdrowia i do Toronto :)

powrót do przeszłości

Wczoraj na chwilę wróciłam do przeszłości, czyli mojej krótkiej przygody z radiem, która zakończyła się 3 lata temu, z tego co pamiętam.
Wczoraj dzięki koledze, u którego w radiu Ulicznik dawno temu prowadziłam z małżem audycję, znowu wróciłam na chwilę przed mikrofon. Tym razem tylko jako gość i to taki najmniej ważny - taka madziarka przeszkadzajka :D. Nawet nie myślałam, że to sprawi mi aż tyle przyjemności. To niesamowite, jak się człowiek całkowicie zmienia przed mikrofonem, jak szybko się przypomina, jak najlepiej "ułożyć" swój głos. Pomijając oczywiście to, że ja swojego głosu nie lubię słuchać... Ale to chyba przypadłość większości ludzi pracujących przy mikrofonie. A jak ktoś mówi, że lubi swój głos, to już tej osobie przestaję ufać ;)

Wczorajsza audycja, a w każdym razie jej pierwsze 2 godziny, była o szantach, przy szantach, a w tle leciały szanty. Coś pięknego, zwłaszcza, że głównym gościem był organizator festiwalu szantowego odbywającego się w Toronto i okolicach, z którym poznałam się wcześniej raczej służbowo przy okazji załatwiania biletów, akredytacji, i tym podobnych, a wczoraj w końcu mogliśmy sobie trochę bardziej na luzie porozmawiać, również, a raczej zwłaszcza poza anteną.
To był naprawdę fajny pomysł, żeby się wybrać do studia radia fala.fm, bo tak się nazywa to radyjko.
być może wrzucę linek do nagranej audycji, ale to jeszcze zobaczę

Słomiana wdowa czyli "You're in the army now"

Stało się. Zostalam słomianą wdową - żoną żołnierza na szkoleniu wstępnym :]

Małż mój rok temu, wkurzony na swoją pracę i po rozmowach ze znajomymi, którzy są w kanadyjskiej armii, złożył podanie o przyjęcie do wojska. Po pewnym czasie zaczęły się różne testy, badania, kolejne testy. Testy zdawane z jednymi z najlepszych wyników wśród wszystkich ubiegających się o miejsce w wojsku :)

Trochę nam się cykl wstępny przedłużył, bo podczas jednych z badań lekarskich okazało się, że to, co wszyscy, łącznie z dotychczasowymi lekarzami, brali za ból pleców spowodowany ciężką pracą i nadwyrężaniem kręgosłupa, jest jednak powodowany przez cudnej urody kamień na nerce... Kamienia szybko na szczęście udało się pozbyć, ale przez to małż nie załapał się na wiosenny pobór.
Oczywiście cały rok był poświęcony na intensywny trening fizyczny, bo musiał się wzmocnić oraz pozbyć nadmiaru kilogramów, które przez ostatnie lata nazbierały się zwłaszcza w okolicach mięśnia piwnego. A tu zaraz po przyjęciu na trening trzeba zdać test sprawnościowy.

Armia miała się skontaktować z S. na początku sierpnia, żeby potwierdzić, czy dostanie się na pobór jesienny, który miał się zacząć w połowie sierpnia. Tutaj pojawił się drobny problem dla mnie :], bo na 24 sierpnia byliśmy zaproszeni na wesele jego kuzynki i jakoś nie uśmiechało mi się iść samej, no ale jakby trzeba było, to jakoś bym pewnie przeżyła. Na początku sierpnia jednak S. dostał wiadomość, że sorry i w ogóle, ale i tym razem się nie udało, chociaż wszystkie wyniki rewelacyjne, oczywiście jest na liście przyjętych, ale nie ma miejsca na treningu. Trochę nas to wkurzyło, bo się już człowiek nastawił i w ogóle, no ale zawsze to jest czas, żeby jeszcze trochę potrenować, a i na wesele się załapał. Podczas rozmowy dowiedział się, że następny pobór, na który już się na 99% dostanie, będzie w listopadzie.

W środę, 29 sierpnia, siedziałam sobie radośnie w domu, zmagając się z bólem głowy, kiedy to małż zadzwonil z informacją, że właśnie dzwoniła do niego armia z pytaniem, czy chce zacząć trening od 3 września, z tym, że musi się zdecydować na to w ciągu godziny, zwłaszcza, że na jednostce w Montrealu musi się zameldować 1 września :]. Szybko doszliśmy do wniosku, że taka okazja nie wiadomo kiedy się znowu trafi, może faktycznie w listopadzie, a może za pół roku... W każdym razie S. poszedł za ciosem, w ciągu godziny rzucił dotychczasową pracę (oj, jakiż szef był zadowolony z postawienia przed faktem dokonanym), i zaczął się intensywnie przygotowywać do wyjazdu. To znaczy obdzwonił część rodziny, która była mocno zainteresowana jego sytuacją, i pojechaliśmy na kolację ;). W czwartek już faktycznie pół dnia spędził na siłowni i na ustalaniu różnych szczegółów związanych z jego wyjazdem.
W piątek pojechał podpisać wszelkie dokumenty, odebrać bilet na sobotni samolot i złożyć pierwszą wstępną przysięgę. Żaluję, że mnie tam nie było, ale niestety w związku z krótkim czasem od zawiadomienia i niedogadaniem się dokładnym, nie udało mi się wziąć calego dnia wolnego, jedynie udało mi się załatwić wyjście z pracy o 12.
Określenie piątku pracowitym dniem byłoby wielkim niedopowiedzeniem. Bo S. dostał m.in. listę rzeczy, które musi ze sobą zabrać, z czego większość trzeba było kupić. A i kilka osób się chciało z nim spotkać przed wyjazdem. Bo tutaj muszę dodać, że ten pierwszy trening trwa 3 miesiące, z czego pierwsza przepustka jest po 5 tygodniach. Oczywiście wieczorem trzeba było jeszcze chłopa spakować i przygotować wszystko, co było do przygotowania. I w sobotę rano odesłać go ponad 600 km od domu.



I tak od soboty przez najbliższe trzy miesiące jestem słomianą wdową, w dodatku mieszkającą ze swoimi teściami ;)

Grrrr sąsiedzkie

Jakoś tak monotematycznie będzie, czyli o pieskach :]


Ja wszystko rozumiem, wiem jak to jest z psami, wiem, że tak jak ludzie rozmawiają, tak psy szczekają, ale do cholery jasnej, trzeba psa czasami uspokoić!! Sąsiedzi mają jakiegoś małego kudłacza, którego radośnie wypuszczają do mikroskopijnego ogródka i prawdopodobnie zamykają za nim drzwi. I psiur siedzi w tym ogródku i drze mordę, a właściciele oczywiście na to nie reagują.
Jeszcze bym przeżyła, gdyby to było w ciągu dnia, ale np. teraz jest 22:46, przyjemnie się siedzi przy otwartym oknie, a tu takie diabelstwo się drze.
Jeszcze fajniej jest jak go wypuszczają o 5 rano...
I to nie trwa 10 minut, ostatnio się darł do 6, kiedy ja już musiałam wstać do pracy.


A echo zakrzyknęło "mać... mać... mać..."

Opowieści wakacyjne II - "Małe pieski"

Wracając jeszcze na chwilkę pamięcią do biwaku...


W ostatnim dniu naszego pobytu w Kearney przyszła do nas sąsiadka, z którą i wcześniej już rozmawialiśmy. Tymczasem dopiero w ostatnim dniu przypomniała jej się kluczowa informacja lub też bardziej ostrzeżenie:
 - Zapomniałam Wam o tym wspomnieć wcześniej, ale gdybyście widzieli gdzieś tutaj chodzące takie wyrośnięte kudłate pieski... to do nich zdecydowanie nie podchodźcie, bo to nie pieski, tylko dwa małe niedźwiadki, które kręcą się tutaj ostatnio, nawet w zeszłym tygodniu chodziły zaraz obok Waszej działki :]. Już informowaliśmy odpowiednie służby, zwłaszcza, że nie wiemy gdzie jest ich mama, obawiamy się, że coś się jej stało, a wtedy misie będą szukać łatwego dostępu do jedzenia.


Tutaj wspomnieć należy, że całe 5 dni spaliśmy z małżem w namiocie, na działce bez żadnego płotu czy innego ogrodzenia :]. Na całe szczęście misie się nie pokazały do naszego wyjazdu.

opowieści wakacyjne

Wakacyjny wyjazd w tym roku był ciut dłuższy niż wszystkie poprzednie, które zaliczyliśmy od mojego przylotu do Kanady, czyli od, ło mamusiu, 6,5 roku. Dotychczas wyjeżdżaliśmy na tzw. długie weekendy, których jest tutaj cztery w sezonie wakacyjnym. Zawsze był to wyjazd trzydniowy, tym razem jednak nam się udało po moich naleganiach urlop przedłużyć do, uwaga!, 5 dni. Cholernie mało powiecie? I tak to już jest niezła ilość dni, żeby faktycznie odczuć, że człowiek odpoczywa.

Zaczęło się z drobnym poślizgiem, bo małż musiał w piątek dłużej w pracy zostać, ja na niego czekałam w okolicach mojej pracy przez 3 godziny, bo nie opłacało mi się wracać autobusami, bo i tak musielibyśmy wracać w tą samą okolicę, żeby zrobić ostatnie zakupy przed wyjazdem. Potem trzeba było się spakować, bo dzień wcześniej nie było takiej możliwości w związku z moją pracą do 21:30, powrotem o 22 i świadomością, że w piątek trzeba było znowu wstać o 6 rano do pracy...

W efekcie wyjechaliśmy z domu o 22:30 mając do przejechania 3 godzinną trasę. Ale zdecydowanie wolimy jechać wieczorem, żeby już od rana móc się delektować swojską atmosferą małego miasteczka na północy Ontario. Jeździmy co roku w to samo miejsce, bo to naprawdę fajne miasteczko, a poza tym, co przy naszym budźecie najważniejsze, nasi znajomi mają tam sporą działkę, na której możemy za darmo rozbić namiot i w spokoju odpoczywać.
odpoczywająca madziarka w ulubionej koszulce. Trochę niewyraźna, bo jeszcze nie czuję potrzeby pokazywania SIĘ w większych szczegółach na blogu ;)

Zdjęcie sprzed paru lat, ale tam nic się nie zmienia
Dodać należy, że co roku w na początku sierpnia w długi weekend Kearney odżywa z powodu regat i jednego z najpiękniejszych pokazów sztucznych ogni, jakie kiedykolwiek widziałam. Było to dla mnie dużym zaskoczeniem, kiedy pierwszy raz byłam świadkiem tego pokazu, bo miasteczko jest naprawdę maleńkie, jego "centrum" składa się z dwóch ulic, jednego sklepu typu szwarc mydło i powidło, tzw. convenient store, jednego baru, otworzonego rok temu, sklepu z alkoholem i wypożyczalni sprzętu wodnego. Bo miasteczko z każdej strony otoczone jest jeziorami. Do tegoż centrum od naszego pola spaceruje się jakieś 5 minut :], tak samo jak na nasze ulubione kąpielisko, z którego najchętniej wcale byśmy się nie ruszali, zwłaszcza w sobotę, kiedy temperatura przekraczała 40 stopni.

widok na nasze miejsce wypoczynkowe. Zdjęcie sprzed kilku lat, ale praktycznie nic się nie zmieniło, poza brakiem jednego samochodu


Świat jest naprawdę mały
W jeden z urlopowych dni wybraliśmy się z małżem i kolegą, właścicielem działki, do sąsiedniego miasteczka, Burk's Falls, w którym serwują bardzo smaczną kawę i które z tego też względu jest stałym punktem naszych wycieczek.
W czasie, kiedy dyskutowaliśmy na jakiś wartki temat przy stoliczku z widokiem na rzekę, zza winkla wyszło starsze małżeństwo, które zagadało do nas po polsku. Słychać było, że ich polszczyzna nie jest zbyt czysta, więc szybko przerzuciliśmy się na język angielski, w którym zdecydowanie łatwiej było z nimi porozmawiać. Rozmowa toczyła się na temat ciekawych miejsc w okolicy, historii rodzinnych, budowania domków letniskowych, oraz tego, że wszyscy na stałe mieszkamy w Toronto.
Dowiedzieliśmy się, że ojciec pana, z którym rozmawialiśmy, walczył pod Monte Cassino, skąd wyemigrował z włoską żoną do Kanady. Natomiast żona naszego rozmówcy, która dużo lepiej radziła sobie z językiem polskim, na sam koniec rozmowy odkryła przed nami swoją tożsamość, która to tożsamość wprawiła nas w osłupienie.
Pani bowiem rzuciła prawie na odchodnym:
- o i tutaj w tym domku niedaleko mieszkał jeden z kanadyjskich polityków. Mój tatuś go dość dobrze znał, bo tatuś też trochę zajmował się polityką. Może o nim słyszeliście, nazywał się Stan Haidasz.

taaaak, słyszeliśmy, bo pan Stanisław Haidasz był pierwszym człowiekiem polskiego pochodzenia zasiadającym w kanadyjskim senacie. Mało tego, mam nawet o nim książkę w swoich zbiorach. Mało brakowało również, abym go osobiście poznała, kiedy pracowałam we wspominanej we wcześniejszych wpisach gazecie.
Ech, świat jest mały. (w dodatku jak wyczytałam jego rodzina pochodziła ze Stanisławowa, które wydaje mi się znajomą nazwą z rodzinnych historii o naszym pochodzeniu. Muszę to jeszcze sprawdzić)

Burk's Falls, niemiecki karabin maszynowy z I pierwszej wojny światowej
Widok na rzeczkę w Burk's Falls, po lewej stronie znajduje się kawiarenka, niestety niewidoczna na zdjęciu

Burk's Fallsowe gęsi

kolejna bolesna strata...

w przeciągu niecałego roku straciłam ukochaną babcię, kota, a wczoraj najpiękniejszego i najbardziej ukochanego psa, którego odchowałam od szczeniaka... Przez ostatnie 6,5 roku mieszkałam z dala od niego, ale i tak zawsze był moim ukochanym psiurkiem. Wiedziałam, że jest coraz starszy i słabszy, ale jednak miałam nadzieję, że jeszcze się z nim zobaczę, nawet pomimo tego, że rozsądek podpowiadał, że mało który pies żyje tyle lat. A Gin przeżył tych lat prawie 16, dokładnie w październiku miałby 16 urodziny, ech...

Moje puchate maleństwo, mam nadzieję, że ma wystarczającą ilość poduszek do podkradania i kładzenia na nich głowy...

Gin (1996 - 2012)

Nowa domowniczka

Po tym, jak w maju straciliśmy starszą kocicę, było wiadome, że niedługo nasz dom zyska nową lokatorkę. Zajęło nam to trochę więcej czasu, niż myśleliśmy i planowaliśmy, ale widać to już taka nowa świecka tradycja, że kota przywozimy w pierwszy weekend lipca, bo tak samo było z Leeloo.

Niniejszym przedstawiam Queenie, która już tak została nazwana przez poprzednich właścicieli, więc tak zostanie.
Nowi ludzie, nowy dom... Boję się, boję się, aaaaaaaaaa!!!!
Na razie kocica się strasznie boi, wczorajsze pół dnia i noc spędziła wciśnięta w najciemniejszy kąt w pralni, dzisiaj ją stamtąd przenieśliśmy do łazienki, niech się przyzwyczaja trochę do nowego domu. Mam nadzieję, że się przyzwyczai i nie będzie żadnych problemów, bo kocica piękna.

Dzisiaj nie było dobrym dniem...

dzisiaj nie było dobrym dniem

po pierwsze było gorąco, ale jak!! myślałam, że padnę, jak po 7 godzinach w bardzo chłodnym sklepie wyszłam na to nasze odczuwalne 41 stopni :mdleje:
do tego w pracy się dowiedziałam, że moja kierowniczka, którą lubię, i która mnie przyjmowała do pracy, przechodzi na inne stanowisko, a jej miejsce zajmuje inna babka - na szczęście taka w miarę w porządku, ale i tak, buu
po trzecie i najważniejsze - miałam bliskie spotkanie 3 stopnia z ...

ale od początku - tradycyjnie jak w prawie każdą środę po pracy wpakowałam się do autobusu i pomknęłam na lekcję angielskiego. Okazało się, że pomknęłam trochę za wcześnie, bo na miejscu byłam godzinę za wcześnie, więc poszłam to pobliskiego malutkiego parku. Ok, park to za dużo powiedziane, ot, kilka drzew, krzaków, ławka i widok na rzekę - idealne miejsce do czytania książek i zabijania wolnego czasu. W sumie jak jeżdżę na angielski od +/- 6 lat, tak zazwyczaj w lecie tam przesiaduję jak mam tylko czas przed lekcją.
No i tak zabijałam ten czas, czytałam sobie, sprawdzałam fejsbuka, itp. I właśnie w pewnym momencie, kiedy trzymałam w ręce telefon, zobaczyłam, że ścieżką niedaleko mnie przechodzi sobie młody facet, tak na oko 20 - 25 letni. Przeszedł kawałek dalej, zatrzymal się, odwrócił do mnie i zapytał czy może się o coś zapytać.
Jako, że kulturalna ze mnie madziarka, to odpowiedziałam, że oczywiście, spodziewając się pytania o godzinę albo czegoś w tym guście.
Natomiast dostałam po uszach pytaniem "czy chcesz mieć ze mną seks?"
Roześmiałam się chłopcu w twarz i stwierdziłam, że zdecydowanie nie. Zapytał jeszcze, czy na pewno i poszedł zadowolony z siebie dalej.

Nie muszę chyba dodawać, że dość szybko spakowałam swoje zabawki, sprawdziłam, czy nóż pracowy jest w zasięgu ręki (a był tradycyjnie), i poszłam tam, gdzie było duuużo samochodów, na ławkę prawie na środku skrzyżowania.

Dodać muszę, że gość wyglądał zupełnie normalnie, całkiem dobrze wyglądający koleś, taki mogący się dziewczynom podobać. Przerażające...

Dzisiaj nie dostaliśmy się już z chłopem na policję, ale raczej jutro zgłoszę opis tego deliwenta, bo się boję, że następnym razem przy innej dziewczynie może się nie skończyć tylko na pytaniu :>

Bliskie spotkanie

W ubiegły czwartek miałam spotkanie bliskiego stopnia z krajanami. Niestety bardzo często my wszyscy, którzy mieszkamy lub chwilowo przebywamy w innym kraju niż Polska, mamy wrażenie, że na pewno nas nikt nie rozumie w momencie, kiedy rozmawiamy w naszym ojczystym języku. Można się naciąć.

Czwartek był dla mnie ciężkim dniem, co chwilę się z kimś ścinałam i robiłam pracową zadymę, więc tylko czekałam, kiedy skończę pracę. Zwłaszcza, że pracowałam na niezbyt lubianej przeze mnie zmianie czyli od 1:30 do 21:30, kiedy to oznaczamy wszelkie promocje i przygotowujemy specjalne stoiska na naszych działach. Ja akurat władam działem męskim.
O 20:30, kiedy już zmiana powoli zmierzała ku końcowi, a ja biegałam z szaleństwem w oczach, żeby dokończyć wszystko, co musiałam tego dnia dokończyć, podeszła do mnie para w średnim wieku. Jak to się często zdarza w takich sytuacjach podeszli zapytać, gdzie jest najbliższa przymierzalnia. Kiedy powiedziałam, że mogę ich tam zaprowadzić, usłyszałam nie znoszące sprzeciwu "Ale my jeszcze nie znaleźliśmy tego, czego szukamy! :> "
No ok, pomyślałam, to po kiego mnie teraz pytają i zawracają głowę, zwłaszcza, że widzą, że robię na raz kilka różnych rzeczy. Poczekałam chwilę, ale zobaczyłam, że znowu wpadli w wir przeszukiwania półek sklepowych. W tym wypadku odmaszerowałam dalej wykonywać swoje zajęcie. W tym czasie usłyszałam kątem ucha, że Państwo rozmawiają ze sobą po polsku.
Po jakiś 20 minutach, kiedy zapomniałam już o całej sytuacji, znowu para do mnie podeszła, tym razem z koszulą w ręku, aby zapytać się, o co chodzi z tymi rozmiarami na metce. Jako, że tak naprawdę na rozmiarówce koszul wyjściowych męskich się nie znam, zwłaszcza na rozmiarach podanych na tutejszych metkach, zaczęłam mówić, że niestety nie wiem, wydaje mi się, że to jest to i to, i nie wiem, czy będzie to na tego gościa pasowało, ale... - tu zaczęłam mówić, że zaraz zapytam jednego z kolegów z działu, którzy są znawcami w tym temacie.
Trzeba w tym momencie dodać, że raczej staram się w pracy mówić po angielsku, wolę, żeby nie było jakiś niedomówień ze strony szefostwa, że nie wiadomo o czym rozmawiam. Po polsku mówię jedynie wtedy, kiedy słyszę, że ktoś ma duże problemy z angielskim. Więc z tą parą rozmawiałam cały czas po angielsku.

W momencie, kiedy zaczęłam mówić, to co powyżej, gościu odwrócił się do swojej towarzyszki i z takim pełnym pogardy głosem stwierdzić "o, widzisz, mierzyć jej się nie chce :> "

Jakżesz mnie szlag jasny trafił, zwłaszcza, że wszyscy w pracy wiedzą, że jestem osobą, która stara się pomóc wszystkim, zdarza mi się z klientem iść na drugą stronę sklepu, pomóc w wyborze, doradzić coś, nawet pomimo tego, że mam do zrobienia "na wczoraj" jakieś inne rzeczy.
W każdym razie w tej samej chwili odezwałam się już po polsku, że bardzo mi przykro, ale niestety akurat nie pracuję konkretnie w tej części działu i nie znam się na tych rozmiarach, ale już przyprowadzę kogoś, kto z przyjemnością panu pomoże.

Kolega rodak oblał się purpurą i już się nic nie odezwał, a później obchodził mnie dość szerokim łukiem, oczywiście po tym, jak już mu przyprowadziłam pomocnego kolegę.

Ja wiem, że czasami się można w takich sklepach obsługi nie doczekać, ale akurat w tym momencie rodacy źle trafili ;)

Jeszcze trochę o Dębach - zdjęciowo

Postanowilam wrzucić jeszcze kilka zdjęć odnośnie całej akcji Dębowej, tym razem takich, które pokazują, jak jestem dumna z tego, co robię dla tych obchodów. Bo tak, jestem dumna, że mogę brać w tym wszystkim udział.

Część Alei Dębowej przygotowanej do uroczystości.
Pod każdym z Dębów widać pamiątkową tabliczkę z informacjami o osobie, której dany Dąb jest poświęcony



Kolejne ujęcie dębów, tym razem zaraz po głównej części uroczystości


Jedna z pamiątkowych tablic poświęcona Kapitanowi Marynarki Wojennej Bolesławowi Porydzajowi, dowodzącemu ORP "Toruń".
To właśnie jedna z tych tablic, które opracowałam graficznie. Niestety nie mamy zbyt wielu informacji o Kapitanie, m.in. nie udało nam się znaleźć nigdzie jego zdjęcia.

Uśpiona i spokojna aleja Dębów Pamięci

Jest czas odpowiedni na wszystko...

Zabierałam się do tego wpisu od zeszłej niedzieli, ale musiałam odczekać, aż emocje opadną, bo inaczej to cały wpis byłby przesiąknięty słowami uważanymi za niecenzuralne. I to mocno.

Od ponad roku pracuję przy obsłudze graficznej bardzo ważnych obchodów. Na tyle ważnych, że nie miałam wątpliwości, czy chcę w tym wszystkim brać udział, pomimo tego, że niektórym ludziom kojarzy się to zupełnie inaczej niż powinno, a wszystko przez jedną katastrofę lotniczą. Ale o katastrofie to za chwilę.
Kilka osób jakoś dziwnie zareagowało na to, że robię cokolwiek związanego z Katyniem, bo przecież mam poglądy raczej od środka na lewo, ale dla mnie w tym wszystkim nie chodzi o politykę, a o uczczenie pamięci żołnierzy, którzy zginęli straszną śmiercią, oraz ich rodzin, które w końcu mają okazję uczestniczyć w namiastce pogrzebu swoich ojców.

Nasze uroczystości dotyczą tej pierwszej i naprawdę tragicznej tragedii katyńskiej. Moi zleceniodawcy dowiedzieli się jakiś czas temu o szczytnej akcji sadzenia "Dębów Pamięci", która najwięcej odsłon ma oczywiście w Polsce, ale zaczyna być o niej głośno również na świecie.
Cała akcja powstała w głowach dzieci, które później udały się do twórców "Parafiady", która to organizacja objęła patronat nad "Dębami".
W ubiegłym roku w posadziliśmy w Toronto 7 Dębów. No dobra, oni posadzili, a ja zajęlam się wszystkim, co związane było z ogólnopojętą grafiką. Czyli plakaty, znaczki, zaproszenia - o tak, zaproszenia, z tamtych zaproszeń jestem strasznie dumna, bo przeszły wszelkie oczekiwania.
O takie były rok temu, zrobione na podstawie zdjęcia pomnika katyńskiego stojącego w Toronto (zdjęcie też robiłam sama sama, tymi ręcami ;) )


Do tego wszystkiego jeszcze doszły wielkie (36 x 24 cali) tablice z informacjami o każdym z bohaterów, którym dęby były poświęcone + małe pamiątkowe tablice, które zostały postawione przy każdym dębie. Na nich są zamieszczone jest tylko imię i nazwisko, stopień wojskowy, krótka informacja o tym, kim ta osoba się zajmowała, oraz gdzie i kiedy została zamordowana.

W tym roku przygotowania do imprezy zaczęły się dużo wcześniej i całe uroczystości trwały nie jeden a dwa dni. Wszyscy byli naprawdę wypompowani z sił, ja ostatnie tabliczki pamiątkowe pod Dęby kończyłam dzień przed głównymi uroczystościami i musiałam szybko jechać je drukować. W dodatku w tym roku mieliśmy już kolejnych 12 bohaterów, więc i roboty było więcej. Jedynie nie udało nam się tym razem zrobić tych wielkich tablic informacyjnych.
Tegoroczne zaproszenie było mniej spektakularne, ale i tak mi się też podoba:

Ja uczestniczyłam tylko w tej ważniejszej dla mnie części obchodów, czyli poświęceniu tablic i symbolicznym podsypaniu Dębów ziemią przez ich opiekunów oraz rodziny ofiar. Okazuje się bowiem, że duża część zamordowanych to żołnierze, który przed wojną mieszkali w Kanadzie, w Toronto poszli do szkoły wojskowej i stąd cały ich oddział wyruszył na pomoc ojczyźnie. Stąd też właśnie tutaj można spotkać ich dzieci, są tutaj też osoby, które wyemigrowały do Kanady już po wojnie.
Całe uroczystości przebiegały bez zakłóceń, aczkolwiek od początku w głowie miałam myśl, że będzie zamieszanie, bo pojawiła się duża grupa osób z przypiętymi wielkimi czarnymi znaczkami klubu PiS z Toronto. Niby nie powinno to dziwić, ale strasznie mocno starali się rzucać w oczy.

No i faktycznie, przy przemowach przy jednym z Dębów, kiedy mikrofon dostał przedstawiciel organizacji obejmującej opiekę nad nim, nieomieszkał urządzić klasycznej szopki, z której PiS słynie. Zaczął niewinnie, od podziękowania i tego, jacy to oni są dumni, aby płynnie przejść do przemowy na temat tego, że nie można pozwolić prześladować radia z twarzą oraz telewizji, co trwa.

Jako, że impreza miała być ponad polityczna i poza podziałami, oraz dlatego, że ludzie z naprawdę różnych środowisk i o różnych poglądach na nią przyszli, momentalnie mikrofon został Panu odebrany, zwłaszcza, że wcześniej był proszony, żeby nie urządzał żadnych manifestacji politycznych.
W tym momencie oczywiście się zaczęły okrzyki od strony PiS, a zwłaszcza jednej kobiety, pani dziennikarki, która rzuciła mi się w oczy od razu, bo strasznie złe emocje wokół niej były jeszcze przed tym wszystkim.
Zaczęło się wyzywanie od tego, że go cenzurują, i że macki komunistycznych rządów nawet tutaj dochodzą i inne takie.
Szybko to zostało uspokojone, bo nikt z Panią w polemikę nie chciał wchodzić, wszyscy z ulgą przeszliśmy do pozostałych Dębów, niestety smród pozostał.

Było mi przykro zwłaszcza ze względu na tych schorowanych, starszych ludzi, którzy przyszli uczcić pamięć swoich ojców. Każde z nich popłakało się podczas podsypywania ziemi, a tutaj przyszedł ktoś, kto miał głęboko całą tragedię tych ludzi, on chciał zrobić zamieszanie tylko wokół siebie, zwłaszcza, że na uroczystościach wcześniej był również Konsul.


Niestety również tak jak się spodziewałam po dwóch dniach ukazał się artykuł pani dziennikarki szkalujący organizatorów tych obchodów, że są wysłannikami komunistów, że nie chcą dopuszczać do wiadomości nic o Smoleńsku!
Chwila, moment, tutaj nic i nigdzie nie jest wspomniane o Smoleńsku, to nie chodzi w żadnym wypadku o tą katastrofę, więc gdzie oni się z tym tematem wpieprzają. Ja rozumiem, że dla nich to się wszystko wiąże, ale na wszystko jest odpowiedni czas i miejsce, a to akurat nie było TO miejsce i ten czas.
Boli zwłaszcza stek kłamstw na temat dwóch z tych ludzi, których bardzo dobrze znam i wiem, że pracowali nad tym wszystkim w swoim prywatnym czasie, czasami spali po 2 - 3 godziny, wykładali swoje pieniądze, i to grube pieniądze, żeby to wszystko dobrze wyglądało. I teraz tak wygląda podziękowanie.
Niestety pani zrobiła dużo szumu również w Polsce, gdzie zaczęły się komentarze, jaki to biedny pan opiekun Dębu, że znalazł bohatera i pieniądze za dąb zapłacił, a tak mu się odwdzięczono.
Otóż, niestety tak to jest, jak ktoś się odzywa na temat, o którym nie ma pojęcia - Pan nie potrafił bohatera znaleźć żadnego (no w końcu przy tak małej ilości ofiar :> ) więc organizatorzy mu zaproponowali objęcie patronatu nad młodym lotnikiem. Pan również nic nie musiał płacić, jest honorowym opiekunem, który pewnie ani raz się pod tym Dębem nie zjawi, a cała pielęgnacja spadnie na osoby zajmujące się Parkiem.

No i zrobiło mi się strasznie przykro po tym wszystkim ze względu właśnie na te rodziny i na ludzi, którzy włożyli tyle sił i energii, musieli się prosić o pomoc, a z reguły jej nie dostawali. Tak naprawdę to całe  to przedsięwzięcie było na barkach 3 osób, które dziękowały mi ogromnie, że pomagałam im jak tylko mogłam, żeby to wszystko miało taką oprawę graficzną, na jaką zasłużyło. Ostatni tydzień czasu to była praca nocami nad tymi tabliczkami, niedospanie, wymiana setek mailów i telefonów, a teraz ktoś tym wszystkim sobie tyłek wyciera. 
W dodatku wierzę, że tym osobom jest cholernie przykro, bo dostali od swoich. Wiem, że dwóch z nich, którym oderwało się najmocniej, to wyborcy PiS, tylko na szczęście tacy nieopętani, i to dlatego pewnie im się dostało.

A naprawdę na wszystko jest czas i miejsce... (oczywiście jakby taki czas nadszedł na manifestacje i inne protesty, to mnie przy tym nie będzie, bo to nie moja bajka)

Koncertowo

Gdyby ktoś był w okolicach Katowic i chciał się wybrać na koncert znajomych mojej rodziny, to zapraszamy serdecznie. ja całą imprezę będę wspierać duchowo niestety
Zespół KOX gra przede wszystkim rockowe covery + trochę własnych utworów

Z oficjalnej strony zespołu:

Zespół swoją działalność rozpoczął przeszło 30 lat temu. Po kilku latach działalności proza życia spowodowała zawieszenie działalności. Część muzyków realizowała się w innych bardzo dobrze znanych w naszym kraju projektach muzycznych, część wybrała karierę poza branżą muzyczną. Dwa lata temu muzycy postanowili reaktywować zespół KOX, który obecnie gra w składzie:
Adam Gałecki (g),
Jacek Gretkowski (lead voc,bg),
Waldemar Harwig (lead g, voc),
Bogdan Zuber (dr). W swoim programie wykonuje covery takich gwiazd jak:
Black Sabbath, Deep Purple, Iron Maiden, Led Zeppelin, Nazareth, UFO, Lynyrd Skynyrd, ZZ Top, Gary Moore, AC/DC, Saxon i inne.




marudnie

od 6 lat zastanawiam się poważnie nad tym, co ja takiego komuś zrobiłam, że mnie pokarało teściową durną jak but :>
oprócz jazd przeróżnych, zazwyczaj sprowadzających się do jej zajoba na punkcie porządku (dla mnie to już powinna być zdiagnozowana przez lekarza, bo to nie jest normalne), od czasu do czasu robi awantury o pierdołę.
Na przykład połączeniem tych dwóch rzeczy jest dzisiejsza kłótnia najpierw ze mną, a teraz z jej mężem. Kłótnia pod tytułem "Trzeba ściąć ten klon, który nam rośnie nad patiem, bo śmieci". Ja pierdziuuuuuuuu.
Najpierw trafiła na mnie - absolutną przeciwniczkę bezmyślnej wycinki drzew, a do tego zaliczam chęć wycięcia pięknego drzewa ocieniającego całe patio tylko dlatego, że lecą z niego "noski". W dodatku trafiła w nienajlepszym dniu, bo wróciłam właśnie po 8 godzinach pracy w sklepie z zepsutą klimatyzacją, było u nas ponad 30 stopni, a praca dzisiaj mocno fizyczna, a do tego po tych 8 godzinach spędziłam kolejne upojne 1,5 godziny w dwóch autobusach, które dowożą mnie z pracy do domu.

No a teraz słyszę jest wielka awantura, płacz i zgrzytanie zębami, bo otóż (ja to zresztą też słyszałam od niej), nie da się przecież z patia korzystać, bo taki śmieć z drzewa może wpaść, olaboga, do napoju, nie mówiąc już o grillu. Ja nie omieszkałam tego wcześniej skomentować, że może najlepiej się w ogóle na pustynię wyprowadzić, to nie będzie problemu :> (no ale kurcze wtedy piasek będzie wpadał, i tak źle, i tak niedobrze ;) ). Już teraz twierdzi, że trzeba schować poduszki z huśtawki (tak, takiej ogrodowej) bo się ubrudzą od tych śmieci z klonu.


mamusiuuuuuu! ja chcę do domu, do normalnych ludzi :(

(teraz tylko czekam aż się ktoś do mnie dopierdzieli, tzn teściu, bo to zawsze tak jest, jak ona się do czegoś do niego przyczepi, to się później wraca do mnie jak bumerang :/ )

Ech, a miał być lepszy rok

Miałam nadzieję, że ten rok będzie lepszy niż poprzedni, a na razie się nie zapowiada.
Nadal cała rodzina stresuje się sprawą przedrozwodową mojego szwagra, potyczkami różnymi i hasłami szanownej żony i matki polki, która wczoraj zadzwoniła, że dziecka (rok i 4 miesiące) nie odbierze od niego, bo otóż nie ma czasu dla dziecka, bidula :>

A tu wczoraj jak grom z jasnego nieba przyszła szybka wizyta u weterynarza ze starszą kotą, bo kota robiła się od kilku dni coraz bardziej osowiała, aż do środy, kiedy już w ogóle się nie pokazywała nigdzie. W końcu znalazłam ją schowaną w kąt w pralni. jak ją zaczęłam głaskać to się przeraziłam jak nam bardzo schudła w ciągu tygodnia. W środę już było za późno, żeby z nią do lekarza jechać, więc pojechaliśmy z teściem w czwartek z samego rana.

tutaj można przeczytać to, co napisałam w innym miejscu:

pojechaliśmy z samego rana do weta, tutaj, jakieś 10 minut od nowego domu, mamy podobno bardzo dobrą klinikę, zresztą zrobiła na mnie dobre wrażenie od pierwszego momentu jak tylko przyszliśmy do niej z Funią.
Drobny problem był taki, że nie byliśmy do tej pory ich klientami oraz nie mieliśmy umówionej wizyty, ale, że przyjechaliśmy wcześnie i ludzi nie było, to po konsultacji i opisaniu co Funi jest, została bez problemu przyjęta.
Trzeba zacząć od tego, że zazwyczaj wojowniczy kot, którego wpakowanie do kontenerka kończyło się wojowniczymi okrzykami i pogryzionymi i podrapanymi rękami, dał się wziąć na ręce, wsadzić do kontenerka i zamknąć nawet bez jednego miauku w proteście :(
U weta trochę miałczała w poczekalni, ale już w gabinecie jak ją ważyli to się położyła na wadze i wcale się nie chciała z niej ruszyć.

Po wstępnych badaniach:
- to nie zatrucie ani nie wygląda na to, żeby coś było nie tak z pracą jelit.
- chuda strasznie, jeszcze bardziej niż wczoraj, nie uwierzyłabym, że w ciągu tygodnia kot może tak schudnąć
- praca serca i płuc z porządku
- lekarka stwierdziła, że wg niej ma mocno powiększone nerki, ale, że jej wcześniej nie widziała, ani nie ma żadnych jej wcześniejszych papierów (teściowie ani szwagier nie uznawali potrzeby jeżdżenia na kontrolne wizyty chociaż od czasu do czasu, ale nie ważne), nie wie, czy to nie jest taka kota uroda. poza tym przez to, że Fuńka wychudzona, to też się mogą większe wydawać
- kot mocno odwodniony (wg mnie i lekarki - kolejny objaw tego, że coś się z nerkami dzieje niedobrego)

W każdym razie kota do jutra została w klinice, mają jej zrobić badania krwi i prześwietlenie no i oczywiście dostanie całą serię kroplówek.
Podejrzenia jak na razie w kierunku problemów z nerkami, cukrzycy lub w najgorszym wypadku czegoś rakowatego :( . Po południu ktoś z domu ma dzwonić dowiadywać się o wstępne wyniki badań, bo już mogą mieć pierwsze, jutro rano powinny być już wszystkie i jutro będziemy wiedzieć, na czym stoimy.

Jednodniowy pobyt kota w klinice na badaniach, obserwacji i innych takich = praktycznie kosztowi biletu w dwie strony do Polski, ale czego sie nie robi dla członka rodziny ;] . Na szczęście za tego członka rodziny płaci teściu, bo nie dość, że to ich kot bardziej, to jeszcze niestety mnie by na takie leczenie stać nie było :/ 

Jak wyszłam z pracy wieczorem, to dostałam wiadomość jakiej się niestety spodziewałam, czyli nasza Lileńka została jedynaczką :(. 
Funi zrobili wszystkie możliwe badania, po których wyszło, że to niestety rak i to dwóch nerek i bardzo zaawansowany. Nawet jak ją podłączyli pod kroplówkę, to nerki praktycznie w ogóle już nie pracowały... :(
Lekarka wprost powiedziała, że już nie są w stanie nic zrobić, mogą kota oddać do domu, ale raczej nie przeżyje nocy, więc rodzina podjęła chyba najlepszą w takiej sytuacji decyzję, żeby kota już nie męczyć, bo faktycznie widać było już rano, że to strasznie chory kot.



Funia - ok. 2002 - 2012
Funieczka jeszcze w pełni sił :(



Świątecznie...

... czyli madziarka z refleksem szachisty ;)

wesołych świąt życzę ja, mój małż, i nasze pisanki, które własnoręcznie rysowałam w piątkowy wieczór :)



Liczyłam liczyłam i się przeliczyłam

Kurde no, a stare powiedzenie mówi, że liczyć to można tylko na siebie (i swoją pracę).
Miałam szczerą nadzieję, że tak jak co roku skarbówka łaskawą dla mnie będzie i conieco dorzuci do kabzy. Liczyłam, że dorzuci takie conieco jak w zeszłym roku, i wtedy byłoby mnie stać na przylot do Polski prawie równo po dwóch latach od ostatniego takiego wyjazdu. Byłam się więc dzisiaj rozliczyć, zadowolona, że w ubiegłym roku nie było takiej biznesowej posuchy jak wcześniej, a i praca normalna się znalazła.
a tu co się okazało? ano to, że nie dość, że wyjazdu nie będzie, to i dopłacić do tego interesu trzeba. na szczęście nie dużo, ale kto to widział, żeby skarbówce płacić, chamstwo normalnie ;)
No i tak MetalFest, na który miałam ogromną ochotę, gdyż ponieważ w moim rodzinnym mieście będzie, śmignął mi sprzed nosa, a buuuu. No i piwo się będzie musiało dłużej chłodzić w rodzinnej lodówce, mam nadzieję, że wg najnowszego planu, to tylko do jesieni się będzie chłodzić zanim przylecę ;)

ech no, popsuli mi wszystkie bardziej i mniej, zwłaszcza mniej, ambitne plany wiosenne

7 lat minęło...



... minęło może nie jak jeden dzień, ale naprawdę szybko.
Jeszcze dokładnie pamiętam nerwówkę w trakcie robienia fryzury, makijażu, ubierania się, i to, że klęłam, że ciocia, która szyła moją suknię, spieprzyła wykończenie i trzeba było na szybko poprawiać. I pamiętam jak ślisko było przed domem, tak, że idąc na wysokich obcasach do samochodu musiałam się trzymać przyszłego męża i brata, bo inaczej to bym sobie zęby wybiła ;)
ach, i pamiętam, że dzień wcześniej pobiegliśmy z moimi rodzicami i znajomymi, w sumie w 8 osób, do knajpy, w której miało być przyjęcie weselne. Pobiegliśmy, bo trzeba było nadmuchać 200 balonów do przystrojenia sali :D
ech, to były czasy :D, człowiek był piękny, młody i połowę "mniejszy" ;)
gdyby kogoś to interesowało, to kiecka moja była wściekle czerwona, do tego miałam stylizowany na gotycki bordowy płaszcz i bordowe cienie do powiek, a ślub był w USC, bo tak (tak więc jeszcze jeden ślub i wesele ciągle przed nami  :] )

to było naprawdę ciekawe, czasami lepsze, czasami gorsze, ale na pewno nie nudne 7 lat :)

Znowu muzycznie, bo dawno nie było ;)

Jakoś dziwnie mi ta piosenka ostatnio wpadła w ucho




A tak w ogóle to w związku z tym, że już mam dość dużo roboty to prawdopodobnie będę składać jeszcze jeden magazyn - miesięcznik. Jeśli będzie taki faktycznie, jak jego twórcy zamierzają go zrobić i jeśli nie będzie to tylko słomiany zapał z ich strony, to może to być w końcu coś, co będzie sprawiać mi przyjemność i z czego naprawdę będę dumna :). Zmęczona, ale dumna ;)

Walentynki z przytupem i światełkami

Mąż mi dzisiaj zorganizował takie walentynki, że do tej pory jestem w szoku :>

Bo on to zawsze musi być oryginalny i np. czekoladki nie mógł kupić, jak już chciał jakoś ten dzień uczcić. Nieeeee

On mi zorganizował walentynki z przytupem i światełkami... światełkami straży pożarnej i dwóch karetek pogotowia, bo tyle tego przyjechało po tym, jak wykonaliśmy telefon na 911 z objawami takimi jak ból w klatce piersiowej, drętwienie szczęki, szybki puls i mroczki przed oczami :>
Po zrobieniu podstawowego wywiadu i badań większość towarzystwa została odesłana, zostało tylko jedno pogotowie, które mi chłopa zabrało na emergency.
Wszystkie dane wskazują jak na razie na stres. Dużo stresu. Dużo za dużo stresu
Jak już dotarłam do szpitala to spędziliśmy romantyczny walentynkowy wieczór wśród innych zdychlaków na krzesełkach w poczekalni, jako, że wyniki nie wykazały, że małż musi leżeć i mógł spokojnie siedzieć i czekać na kolejne badania... i wyniki... i badania... o ok 23 zostałam wygoniona do domu przez małża, bo doszliśmy w sumie wspólnie do wniosku, że to nie ma sensu, żebyśmy oboje tam siedzieli, zwłaszcza, że już za chwilę musiałabym oddać moje krzesełko jakiemuś potrzebującemu chorowitkowi. No i do tego wiedzieliśmy, że jeden z testów małż będzie miał dopiero o 3 nad ranem.



A mógł kupić czekoladki ;)


wyślijcie proszę dobre myśli w naszym kierunku, bo zwariuję niedługo




no i żem zapomniała z wrażenia ;). Jako, że na pogotowiu po jakimś czasie małżowi się trochę poprawiło, a i ja odwracałam jego uwagę od tego, gdzie jest i jak się czuje, to powstała lista przebojów około sercowych, które mu podśpiewywałam, a za które chciał mnie zamordować, bo jak się śmiał, to go klata bolała ;). I tak przebojem numer 1 zostala piosenka "Serduszko puka w rytmie cza cza", zaraz za nią "Byłaś serca biciem" oraz "My heart will go on" :]

muzycznie znowu

W domu nadal rewolucyjnie i problemowo, życie... Na szczęście to nie są bezpośrednio moje problemy, aczkolwiek ciężko się patrzy jak się komuś wali, wydawałoby się, perfekcyjny związek.

Tymczasem, żeby całkiem nie pogrążyć się w problemach i zamęcie zamykam się w pokoju i słucham różnych rzeczy :)
Tym razem będzie o zespole, w którym kiedyś dawno dawno udzielał się mój tatuś. Zespół zszedł się po latach w trochę innym składzie i najpierw niedowierzałam tacie, że jego koledzy-dziadki mogą coś fajnego zagrać tak naprawdę. Przyznaję - nie doceniłam :)