Grrrr sąsiedzkie

Jakoś tak monotematycznie będzie, czyli o pieskach :]


Ja wszystko rozumiem, wiem jak to jest z psami, wiem, że tak jak ludzie rozmawiają, tak psy szczekają, ale do cholery jasnej, trzeba psa czasami uspokoić!! Sąsiedzi mają jakiegoś małego kudłacza, którego radośnie wypuszczają do mikroskopijnego ogródka i prawdopodobnie zamykają za nim drzwi. I psiur siedzi w tym ogródku i drze mordę, a właściciele oczywiście na to nie reagują.
Jeszcze bym przeżyła, gdyby to było w ciągu dnia, ale np. teraz jest 22:46, przyjemnie się siedzi przy otwartym oknie, a tu takie diabelstwo się drze.
Jeszcze fajniej jest jak go wypuszczają o 5 rano...
I to nie trwa 10 minut, ostatnio się darł do 6, kiedy ja już musiałam wstać do pracy.


A echo zakrzyknęło "mać... mać... mać..."

Opowieści wakacyjne II - "Małe pieski"

Wracając jeszcze na chwilkę pamięcią do biwaku...


W ostatnim dniu naszego pobytu w Kearney przyszła do nas sąsiadka, z którą i wcześniej już rozmawialiśmy. Tymczasem dopiero w ostatnim dniu przypomniała jej się kluczowa informacja lub też bardziej ostrzeżenie:
 - Zapomniałam Wam o tym wspomnieć wcześniej, ale gdybyście widzieli gdzieś tutaj chodzące takie wyrośnięte kudłate pieski... to do nich zdecydowanie nie podchodźcie, bo to nie pieski, tylko dwa małe niedźwiadki, które kręcą się tutaj ostatnio, nawet w zeszłym tygodniu chodziły zaraz obok Waszej działki :]. Już informowaliśmy odpowiednie służby, zwłaszcza, że nie wiemy gdzie jest ich mama, obawiamy się, że coś się jej stało, a wtedy misie będą szukać łatwego dostępu do jedzenia.


Tutaj wspomnieć należy, że całe 5 dni spaliśmy z małżem w namiocie, na działce bez żadnego płotu czy innego ogrodzenia :]. Na całe szczęście misie się nie pokazały do naszego wyjazdu.

opowieści wakacyjne

Wakacyjny wyjazd w tym roku był ciut dłuższy niż wszystkie poprzednie, które zaliczyliśmy od mojego przylotu do Kanady, czyli od, ło mamusiu, 6,5 roku. Dotychczas wyjeżdżaliśmy na tzw. długie weekendy, których jest tutaj cztery w sezonie wakacyjnym. Zawsze był to wyjazd trzydniowy, tym razem jednak nam się udało po moich naleganiach urlop przedłużyć do, uwaga!, 5 dni. Cholernie mało powiecie? I tak to już jest niezła ilość dni, żeby faktycznie odczuć, że człowiek odpoczywa.

Zaczęło się z drobnym poślizgiem, bo małż musiał w piątek dłużej w pracy zostać, ja na niego czekałam w okolicach mojej pracy przez 3 godziny, bo nie opłacało mi się wracać autobusami, bo i tak musielibyśmy wracać w tą samą okolicę, żeby zrobić ostatnie zakupy przed wyjazdem. Potem trzeba było się spakować, bo dzień wcześniej nie było takiej możliwości w związku z moją pracą do 21:30, powrotem o 22 i świadomością, że w piątek trzeba było znowu wstać o 6 rano do pracy...

W efekcie wyjechaliśmy z domu o 22:30 mając do przejechania 3 godzinną trasę. Ale zdecydowanie wolimy jechać wieczorem, żeby już od rana móc się delektować swojską atmosferą małego miasteczka na północy Ontario. Jeździmy co roku w to samo miejsce, bo to naprawdę fajne miasteczko, a poza tym, co przy naszym budźecie najważniejsze, nasi znajomi mają tam sporą działkę, na której możemy za darmo rozbić namiot i w spokoju odpoczywać.
odpoczywająca madziarka w ulubionej koszulce. Trochę niewyraźna, bo jeszcze nie czuję potrzeby pokazywania SIĘ w większych szczegółach na blogu ;)

Zdjęcie sprzed paru lat, ale tam nic się nie zmienia
Dodać należy, że co roku w na początku sierpnia w długi weekend Kearney odżywa z powodu regat i jednego z najpiękniejszych pokazów sztucznych ogni, jakie kiedykolwiek widziałam. Było to dla mnie dużym zaskoczeniem, kiedy pierwszy raz byłam świadkiem tego pokazu, bo miasteczko jest naprawdę maleńkie, jego "centrum" składa się z dwóch ulic, jednego sklepu typu szwarc mydło i powidło, tzw. convenient store, jednego baru, otworzonego rok temu, sklepu z alkoholem i wypożyczalni sprzętu wodnego. Bo miasteczko z każdej strony otoczone jest jeziorami. Do tegoż centrum od naszego pola spaceruje się jakieś 5 minut :], tak samo jak na nasze ulubione kąpielisko, z którego najchętniej wcale byśmy się nie ruszali, zwłaszcza w sobotę, kiedy temperatura przekraczała 40 stopni.

widok na nasze miejsce wypoczynkowe. Zdjęcie sprzed kilku lat, ale praktycznie nic się nie zmieniło, poza brakiem jednego samochodu


Świat jest naprawdę mały
W jeden z urlopowych dni wybraliśmy się z małżem i kolegą, właścicielem działki, do sąsiedniego miasteczka, Burk's Falls, w którym serwują bardzo smaczną kawę i które z tego też względu jest stałym punktem naszych wycieczek.
W czasie, kiedy dyskutowaliśmy na jakiś wartki temat przy stoliczku z widokiem na rzekę, zza winkla wyszło starsze małżeństwo, które zagadało do nas po polsku. Słychać było, że ich polszczyzna nie jest zbyt czysta, więc szybko przerzuciliśmy się na język angielski, w którym zdecydowanie łatwiej było z nimi porozmawiać. Rozmowa toczyła się na temat ciekawych miejsc w okolicy, historii rodzinnych, budowania domków letniskowych, oraz tego, że wszyscy na stałe mieszkamy w Toronto.
Dowiedzieliśmy się, że ojciec pana, z którym rozmawialiśmy, walczył pod Monte Cassino, skąd wyemigrował z włoską żoną do Kanady. Natomiast żona naszego rozmówcy, która dużo lepiej radziła sobie z językiem polskim, na sam koniec rozmowy odkryła przed nami swoją tożsamość, która to tożsamość wprawiła nas w osłupienie.
Pani bowiem rzuciła prawie na odchodnym:
- o i tutaj w tym domku niedaleko mieszkał jeden z kanadyjskich polityków. Mój tatuś go dość dobrze znał, bo tatuś też trochę zajmował się polityką. Może o nim słyszeliście, nazywał się Stan Haidasz.

taaaak, słyszeliśmy, bo pan Stanisław Haidasz był pierwszym człowiekiem polskiego pochodzenia zasiadającym w kanadyjskim senacie. Mało tego, mam nawet o nim książkę w swoich zbiorach. Mało brakowało również, abym go osobiście poznała, kiedy pracowałam we wspominanej we wcześniejszych wpisach gazecie.
Ech, świat jest mały. (w dodatku jak wyczytałam jego rodzina pochodziła ze Stanisławowa, które wydaje mi się znajomą nazwą z rodzinnych historii o naszym pochodzeniu. Muszę to jeszcze sprawdzić)

Burk's Falls, niemiecki karabin maszynowy z I pierwszej wojny światowej
Widok na rzeczkę w Burk's Falls, po lewej stronie znajduje się kawiarenka, niestety niewidoczna na zdjęciu

Burk's Fallsowe gęsi

kolejna bolesna strata...

w przeciągu niecałego roku straciłam ukochaną babcię, kota, a wczoraj najpiękniejszego i najbardziej ukochanego psa, którego odchowałam od szczeniaka... Przez ostatnie 6,5 roku mieszkałam z dala od niego, ale i tak zawsze był moim ukochanym psiurkiem. Wiedziałam, że jest coraz starszy i słabszy, ale jednak miałam nadzieję, że jeszcze się z nim zobaczę, nawet pomimo tego, że rozsądek podpowiadał, że mało który pies żyje tyle lat. A Gin przeżył tych lat prawie 16, dokładnie w październiku miałby 16 urodziny, ech...

Moje puchate maleństwo, mam nadzieję, że ma wystarczającą ilość poduszek do podkradania i kładzenia na nich głowy...

Gin (1996 - 2012)