Idźcie na wystawę... w Warszawie

Właśnie przeczytałam o podobno przefajnej i bardzo interesującej wystawie, która jest w Warszawie, Pradze, a zaczęła się w Budapeszcie, czyli  Niewidzialna wystawa zaprasza:

"Wyobraź sobie, że całkowicie gaśnie światło...
Unikalne doznanie… wyjątkowa, interaktywna wyprawa w świat CAŁKOWITEJ CIEMNOŚCI… Wypróbuj możliwość przetrwania w świecie pozbawionym wzroku, za pomocą którego odbieramy najwięcej informacji. Wytęż wrażliwość. Wyostrz pozostałe zmysły… Poznaj możliwości ukryte w dotyku, dźwięku, zapachu… Poczuj inną perspektywę. Na tej wystawie osoby niewidome lub niedowidzące zabiorą Cię w PODRÓŻ, KTÓRA ZMIENI TWOJE ŻYCIE… W ciągu jednego dnia…"


 

Jaka szkoda, że tutaj jeszcze nie dotarła...


P.S. w Toronto mamy restaurację, która działa na podobnej zasadzie. Sala restauracyjna jest całkowicie zaciemniona, co ma pozwolić wyostrzyć nam inne zmysły. Też ciekawy koncept i chyba kiedyś pójdę się przekonać jakie to są wrażenia.

Życie z wynudzonym kotem

Mam ostatnio przedziwne wrażenie, że mój kot z nudów dostaje cholery i wymyśla. Ale też nie za bardzo chce uczestniczyć w zabawach.
I tak nasze zabawy wyglądają najczęściej tak, że kota chwilę poskacze do wędki z piórami czy czegoś w tym stylu, a później leży pod krzesłem oczekując, że zabawka do niej przyjdzie lub dofrunie przy mojej pomocy. Czyli wygląda na to, że bawię się ja, machając wędką, a kot to wygodnie wyłożony obserwuje. Jeśli w końcu szlag mnie trafi i odłożę zabawkę, to Lilka zaczyna miałczeć, a najczęściej do tego jeszcze gryzie lub drapie mnie w nogi.
Chyba niedługo zrobię pasztet z kotka :>

Aż chciało by się zaśpiewać za kabaretem "Potem: "Nuuuuuudzę sięęęęęęęę" ;)

Poczułam się wczoraj staro... oraz całkiem młodo ;)

A było tak:
Po południu zostaliśmy zaproszeni na imprezę ogrodową do nowego sąsiada. Zapowiedział, że ma przyjść jego paru kumpli, będzie muzyka, alkohol i dobry nastrój. Kiedy wyszliśmy z domu o 21:30, to nastroje faktycznie już wszyscy mieli dobre po sporej ilości alkoholu, okazało się, że koledzy z wojska są przy okazji znajomymi mojego S. z tego samego kursu. Niestety większość z nich jest w wieku +/- 23 lat, a zachowują się, jakby mieli 13 ;).
Na szczęście dołączyła do nas para naszych znajomych, z którymi umówiliśmy się na taką właśnie godzinę. Znajomi niby też 25-letni, ale z długim stażem małżeńskim. Wystarczy dodać, że mają 10-letniego syna, zdolniachy ;)
Generalnie we czwórkę doszliśmy do wniosku, że mentalnie jesteśmy za starzy na takie imprezy, gdzie się chleje na umór, gra we wrzucanie piłeczek do kubków, oraz puszcza pawie po kątach ;). Do tego na imprezie były dwie panny, jedna cywilna, druga wojskowa, obie durneeee, że szkoda gadać. Ot, jedna w połowie imprezy pytała wszystkich obecnych panów, czy chcą ją "macnąć" po cyckach. Ot, młodzieńcza fantazja.
mamusiuuuuu, ale ja stara jestem. Choć nie przypominam sobie takich imprez z moich lat młodzieńczych. Widocznie na złe imprezy chodziłam.

A dlaczego się poczułam również młodo?
Otóż w pewnym momencie S. oddalił się na chwilę od naszej radosnej skromej grupki seniorów w kierunku młodszego towarzystwa. Za chwilę zjawił się uśmiany z lekka i opowiedział o rozmowie z młodocianym kolegą (MK):
MK: Ej, S., ta dziewczyna w koszulce AC/DC to całkiem fajna jest! Znasz ją może?
S: Taaa, znam. To moja żona. <duma mode on>

I tak 9 lat młodszy ode mnie osobnik podniósł mi samoocenę, dokładnie w ten dzień, kiedy rozpaczałam patrząc na zdjęcia sprzed 10 lat, jak to mi trochę kilogramów przytyło. Ale ja rozumiem, alkoholu już miał w sobie sporo, a i światło nienajlepsze ;)

Takie tam

Pomału nadchodzi jesień. W tym roku zdecydowanie wcześniej dla nas, jako, że jesteśmy 120 km na północ od wcześniej zamieszkiwanej Mississaugi. I tak na południu wczoraj były 22 stopnie ciepła, a my już musieliśmy okna zamykać i wychodząc z domu coś zakładać na koszulkę z krótkim rękawem, bo stopni było tylko 16. Zapowiadają, że nocy może przyjść przymrozek, brrrr. Trochę cieplej podobno ma być na weekend. Zobaczymy.

Tymczasem "moja armia" skończyła kolejny etap treningu i kursu, tym razem już bardziej pod kątem mechanicznym. Najpierw była część teoretyczna, po której S. dostał śliczną przypinkę z koniem na beret (Koń jest symbolem jego jednostki elektro-mechanicznej). Druga, właśnie zakończona część, składała się z zajęć z tokarstwa i spawania + kilka innych ciekawych rzeczy i zakończona była wykonaniem własnymi rękami młotka, bez użycia bardziej skomplikowanych zmechanizowanych narzędzi / elektronarzędzi (chyba wszystkie narody świata w którymś momencie zajęć technicznych muszą zrobić młotek. pamiętam, że brat w szkole w Polsce robił ;) ). Do tego dostał też śliczne złote guziki i przypinki z koniem do munduru galowego. Czy ja już mówiłam, żem dumna?


A ja tymczasem nadal siedzę w domu i coraz bardziej zaczyna mi to doskwierać, zwłaszcza, że koniecznie przydałoby się wspomóc budżet domowy, a tymczasem pracy nadal ani widu, ani słychu, ech. Zresztą tak naprawdę powinnam mieć wcześniej sporo kasy, żeby mieć na dojazd do pracy, bo bilety z naszej wsi dość drogo jednak będą kosztować, a niech to. A niestety sezon na projekty plakatów imprezowych się kończy. W tym roku zresztą było ich znacznie mniej niż w poprzednich latach. Jednym słowem posucha w biznesie, to i nastrój się robi marudny. Ale nic to, trzeba zagryźć zęby i oby mi "bezrobotni" w końcu dali odpowiedź na pytanie, czy zasiłek mi się należy. I koniecznie przydałaby się odpowiedź twierdząca. A później trzeba szukać pracy jakiejś, bo ileż to można się obijać.

marudząco

Tym razem pomarudzę sobie na temat cmentarzy kanadyjskich. Jak wiecie teraz mam więcej okazji niestety przebywać na takowym cmentarzu i obserwuję różnice między tym, co w Polsce lubiłam na cmentarzach, a czego tutaj nie ma.

Zacząć chyba muszę jednak od tego, że polskie cmentarze dziwnym sposobem lubię. Zdarzało mi się wejść na cmentarz w obcym mieście, ot tak, dla chwili zadumy, do oderwania od świata, a już zwłaszcza iść w starszą część i zastanawiać się jak mogło wyglądać życie ludzi, którzy tam leżą. To pewnie "wina" mojej mamy, która ma podobne podejście widocznie, bo swoje małe dzieci pakowała do wózka i zabierała na spacery na jaworznicki cmentarz.
W każdym razie jestem nauczona do tego, że cmentarz to miejsce, w którym spaceruje się spokojnie alejkami, od czasu do czasu przystanie tu i tam, zwłaszcza, że większość zmarłych z mojej sporej rodziny jest pochowana na tym samym cmentarzu. Przy każdym rodzinnym grobowcu trzeba na chwilę przystanąć, zmówić krótką modlitwę lub odbyć cichą rozmowę z osobą, której brak.
I to jest to, czego już wiem, że mi na kanadyjskich cmentarzach brakuje. W każdym razie tych nowych. Takich, które pamiętacie pewnie z m.in. "Kochaj albo rzuć", gdzie są równe trawniki, po których jeżdżą kosiarkami do trawy, a gdzieniegdzie z tych trawników wystaje mała tabliczka z imieniem i nazwiskiem. Od czasu do czasu w wyznaczonych miejscach są nieduże pomniki, bardziej przypominające znane nam grobowce. Naokoło tego rozciągają się uliczki, po których poruszają się samochody. Bo kto by tu chodził na nogach?
Wizyta na cmentarzu wygląda więc tak, że podjeżdża się pod grób bliskiej osoby samochodem, podchodzi 10 kroków, odpala znicze, bo tak wypada, marudzi, że ktoś kosiarką potrącił tabliczkę, po czym spędza się jakąś minutę i już można wracać do domu, wizyta odwalona. Tak to w każdym razie wyglądało kiedy wraz z bratem męża odwiedziliśmy grób teściowej. W między czasie jeszcze w ostatniej chwili mąż opieprzył brata, żeby ten na cmentarzu nie trąbił na kogoś w innym samochodzie, kto jakoś dziwnie nawracał.
I tak wracając do domu zastanawiałam się co ma na celu w ogóle taka wizyta, minuta pięć i już. żadnych reflekcji, bo nie ma na nie czasu, byle szybciej, byle odhaczyć, że się było...
Oj, na 1 listopada pojedziemy sami, na dłużej trochę...