remontowo-przeprowadzkowa masakra

Miałam pisać o tym wcześniej, ale najpierw cała przykra sytuacja z babcią, a później chroniczny brak czasu sprawiły, że piszę szybciutko teraz. Tak pomiędzy pakowaniem jednego kartonu a drugiego ;)

W listopadzie teściowie kupili tzw. town house, czyli chałupkę w szeregowcu. W końcu! Bo do tej pory wynajmowali cały czas i nareszcie teściu doszedł do wniosku, że chyba mamy rację, mówiąc, że to się zupełnie nie opłaca, żeby komuś kieszeń nabijać. Zwłaszcza, kiedy okazało się, że za kupioną chałupkę opłaty będą dużo niższe niż za wynajem :>. A powierzchnia mieszkalna bardzo zbliżona. W dodatku wyprowadzamy się z Toronto do miasta obok, co wiąże się z tym, że będziemy mieć mniejsze opłaty za prąd i podatki :]
Oczywiście cała akcja kupowania domu została okraszona marudzeniem teściowej, że ona się nie chce wyprowadzać, a już zwłaszcza z Toronto (tak jakby jej to najbardziej przeszkadzało, bo to ona, a nie ja, będzie zamiast 10 minut do pracy dojeżdżać teraz w 45 minut do godziny ;) ). Nie była ani raz obejrzeć domów do kupienia, no głupia pipa, bo ja bym nie pozwoliła, żeby mąż beze mnie dom kupował :>

W każdym razie pewnej pięknej niedzieli, tydzień po podjęciu decyzji o szukaniu domu, dostałam wiadomość, że teściu ze szwagrem znaleźli fajny domek, dość tani i już złożyli ofertę. Po 4 godzinach dostaliśmy odpowiedź od gościa z agencji nieruchomości, że oferta została przyjęta i teraz już tylko papierkowej roboty trochę, ale dom jest nasz. I wtedy się zaczęło...
Najpierw były problemy z bankami, chociaż wszystko wcześniej było załatwione, później kretyni z jednego banku przesłali czek z kasą na pierwszą wpłatę już na nowy adres i trzeba było wszystko odkręcać, bo zostały 2 dni do uregulowania płatności, później coś tam jeszcze. Dwa dni przed odebraniem kluczy bank zadzwonił, że nie dostaniemy pożyczki na dom, bo się nie mogą doliczyć u teścia w podanych dochodach sumy pieniędzy równowartej niecałemu tygodniowi jego pracy w ciągu roku :>. Oczywiście nerwy, telefony od szefostwa, itp. To nic, że przez 1,5 miesiąca było mówione, że oczywiście pożyczka jest przyznana i nie ma najmniejszego problemu...
W końcu po telefonach i innych takich udało się wszystko załatwić, podpisać odebrać klucze, chałupa nasza.
Teściu zabrał swoją żonę, żeby jej pierwszy raz pokazać nowy dom, po czym okazało się, że poprzedni właściciele jeszcze do końca się nie wyprowadzili, bo dzień wcześniej, kiedy mieli wszystko przewieźć, starszy pan właściciel miał problemy z sercem...
Wieczorem podjechaliśmy z mężem zobaczyć na własne oczy w czym problem, bo słysząc co mówi rodzina, to tam miała być sodomia i gomoria ;). Fakt, było kilka mebli i sterta śmieci przed domem, ale było też kilka osób, które to wszystko wynosiły. Nie wiem skąd ta panika. No ale moja przybrana rodzina jest dziiiiwna.

Za to ja lekko panikowałam w pierwszym dniu, jak zobaczyłam dom. No wtedy, wieczorem, to on za dobrego wrażenia nie robił. Zwłaszcza jak zobaczyłam, że absolutnie w każdym pokoju, kuchni i łazienkach ściany ozdobione są dekoracyjnymi paskami z tapety. Dekoracyjne paski są moim faworytem w każdych okolicznościach :>
No i widać było, że dom nie był remontowany przez ostatnie 20 lat ;).
Później z każdym dniem było coraz lepiej, a zwłaszcza z każdym zdrapanym kawałkiem tapety (a by ją szlag trafił, bo to wszystko ja zdrapywałam), a już w ogóle z każdą kolejną warstwą farby. 
Teraz domek wygląda naprawdę fajnie, zwłaszcza po tym jak wymalowałam szafki kuchenne i schody :]. Mnie to się w ogóle nie powinno zostawiać samej z farbą i pędzlem, bo cały dzień siedzę, maluję i cieszę się jak głupi do sera. Określiłam to hasłem: "Zawsze wiedziałam, że będę malować, tylko nie wiedziałam, że schody" ;)
A teraz się pakujemy. O kurcze, skąd mi się tyle tego wszystkiego nabrało... Pakuję karton za kartonem i widzę, że jeszcze w cholerę do zapakowania.
Główna część przeprowadzki zaplanowana na jutro. Byłam przekonana, że później będzie czas, żeby trochę posprzątać w opuszczonym domu, a tu wczoraj się dowiedziałam, że teściu umówił się na oddanie kluczy na niedzielę na 4 po południu. Cycki, bo ręce - to za mało powiedziane, opadają...

Aaaaa a z pierwotnej wersji domu zachwycało mnie jeszcze jedno. Cały dom był wymalowany na brudnobiało, oprócz dwóch pokojów, które to pokoje przypadły w przydziale mnie i małżowi memu.

tu już jeden pokój w trakcie remontowania, oraz na kolejnym zdjęciu będzie mój absolutny faworyt. Zdjęcie cyknięte w pierwszy wieczór, widać  na nim te śliczne paski ozdobne i kolor ścian. Dodać trzeba, że na świecie jest tylko jeden kolor, którego naprawdę nie lubię...


No to tyle z pola boju, wracam do kartonów

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz