marudząco

Tym razem pomarudzę sobie na temat cmentarzy kanadyjskich. Jak wiecie teraz mam więcej okazji niestety przebywać na takowym cmentarzu i obserwuję różnice między tym, co w Polsce lubiłam na cmentarzach, a czego tutaj nie ma.

Zacząć chyba muszę jednak od tego, że polskie cmentarze dziwnym sposobem lubię. Zdarzało mi się wejść na cmentarz w obcym mieście, ot tak, dla chwili zadumy, do oderwania od świata, a już zwłaszcza iść w starszą część i zastanawiać się jak mogło wyglądać życie ludzi, którzy tam leżą. To pewnie "wina" mojej mamy, która ma podobne podejście widocznie, bo swoje małe dzieci pakowała do wózka i zabierała na spacery na jaworznicki cmentarz.
W każdym razie jestem nauczona do tego, że cmentarz to miejsce, w którym spaceruje się spokojnie alejkami, od czasu do czasu przystanie tu i tam, zwłaszcza, że większość zmarłych z mojej sporej rodziny jest pochowana na tym samym cmentarzu. Przy każdym rodzinnym grobowcu trzeba na chwilę przystanąć, zmówić krótką modlitwę lub odbyć cichą rozmowę z osobą, której brak.
I to jest to, czego już wiem, że mi na kanadyjskich cmentarzach brakuje. W każdym razie tych nowych. Takich, które pamiętacie pewnie z m.in. "Kochaj albo rzuć", gdzie są równe trawniki, po których jeżdżą kosiarkami do trawy, a gdzieniegdzie z tych trawników wystaje mała tabliczka z imieniem i nazwiskiem. Od czasu do czasu w wyznaczonych miejscach są nieduże pomniki, bardziej przypominające znane nam grobowce. Naokoło tego rozciągają się uliczki, po których poruszają się samochody. Bo kto by tu chodził na nogach?
Wizyta na cmentarzu wygląda więc tak, że podjeżdża się pod grób bliskiej osoby samochodem, podchodzi 10 kroków, odpala znicze, bo tak wypada, marudzi, że ktoś kosiarką potrącił tabliczkę, po czym spędza się jakąś minutę i już można wracać do domu, wizyta odwalona. Tak to w każdym razie wyglądało kiedy wraz z bratem męża odwiedziliśmy grób teściowej. W między czasie jeszcze w ostatniej chwili mąż opieprzył brata, żeby ten na cmentarzu nie trąbił na kogoś w innym samochodzie, kto jakoś dziwnie nawracał.
I tak wracając do domu zastanawiałam się co ma na celu w ogóle taka wizyta, minuta pięć i już. żadnych reflekcji, bo nie ma na nie czasu, byle szybciej, byle odhaczyć, że się było...
Oj, na 1 listopada pojedziemy sami, na dłużej trochę...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz