Prehisteria czyli pierwsze lata na dzikich lądach

Trafiła mi się pierwsza wtopa z postowaniem, no trudno, zdarza się ;)

Na dzikie lądy trafiłam 15 stycznia 2006 przy pomocy żelaznego ptaka firmowanego przez PLL LOT. Plan był sprytny i och, jaki genialny w swej prostocie. Miałam 24 lata z hakiem, już jakieś doświadczenie zawodowe (pracowałam właściwie odkąd skończyłam 19 lat, z dłuższymi i krótszymi przerwami, ale jednak), dość niezłą znajomość angielskiego, który tylko trzeba było podszkolić, męża mieszkającego już 12 lat w tym kraju i mającego całkiem niezłą pracę. W dodatku mieliśmy gdzie mieszkać - chwilowo u teściów, ale to się szybko miało zmienić, no bo ile można mieszkać u kogoś. Generalnie świat stał przede mną otworem.
Niestety, jak to zazwyczaj się zdarza, dość szybko okazało się, który to jest otwór...
Pierwsze chwile były w porządku, zwłaszcza, ze małż miał urlop z pracy, mogliśmy wszystkie dokumenty pozałatwiać. Najdziwniejsze było załatwianie ubezpieczenia zdrowotnego. Żeby je dostać musiałam mieć jakieś potwierdzenie adresu zamieszkania. Do wyboru miałam: własne konto bankowe, karta kredytowa, rachunek telefoniczny na moje nazwisko lub prawo jazdy. Większość rachunków i innych kont bankowych można założyc, jak się pracuje, więc to odpadało i okazało się, że najprostsze jest zdobycie prawa jazdy. To nic, że miałam za sobą tylko pół kursu prawa jazdy w Polsce. Okazało się jednak, że tutaj prawko jest trzystopniowe - pierwszy stopień to egzamin teoretyczny, 20 pytań, na 16 trzeba odpowiedzieć. I tak po miesiącu pobytu w Kanadzie stałam się dumną posiadaczką prawa jazdy, uprawniającego do jazdy samochodem w dzień, po drogach miejskich (bez autostrad), z zerową zawartością alkoholu we krwi, w towarzystwie kierowcy z co najmniej 3 letnim doświadczeniem, samochodem do 11 ton. Tak, to wszystko po zdaniu testów... Już po roku można przenieść się na kolejny stopień, wtedy trzeba zdać pierwszy egzamin praktyczny! Czy ja już mówiłam, że Ontario jest przedziwne?
Pierwsze pół roku było właściwie mocno relaksująco wakacyjne, nie musiałam jeszcze pracować, to był czas, kiedy miałam się przyzwyczaić do nowych warunków. Z tego czasu jedyne problemy, trwające zresztą do dziś, dotyczyły relacji z teściową.
Tak, stary ten problem jak świat. Wszystkich, którzy mnie znają, zaskakiwało i zaskakuje to, że ja - osoba łatwo nawiązująca kontakt i nie potrafiąca żyć bez ludzi, z przyjemnością spędzająca czas z rodziną, również na rodzinnych imprezach, wolałam siedzieć zamknięta u siebie w pokoju, przed komputerem, a nie z teściową. Próbowałam na początku, ale, kurcze, nie mam z nią o czym rozmawiać. Zwłaszcza dlatego, że jest to osoba, która nie słucha, ona MÓWI, a wszyscy mają słuchać. W trakcie spotkań różnych, kiedy rozmawia kilka osób, ona potrafi wejść w słowo, zacząć mówić na zupełnie inny, zazwyczaj nikogo nie interesujący temat. Masakra.
Kolejnym problemem było to, że okazało się, że mój angielski nie jest aż tak niezły jak mi się wydawało - jak rozumiałam wszystko, tak wysłowić się poprawnie już był problem. No ale od czego są koledzy! Zwłaszcza jeden z kolegów, kanadyjczyk, nauczyciel języka angielskiego w szkole dla emigrantów. Czyli prywatne lekcje 1 na 1. Rewelacja. Zwłaszcza, że od początku mówiłam, że nie pójdę do typowej, darmowej szkoły dla emigrantów, do której trafia tutaj większość Polaków. W takich szkołach fantastycznie podrasowują znajomość języka rosyjskiego...
Tak minęło pierwsze pół roku, praca męża okazała się pracą wykończającą go psychicznie, a przede wszystkim fizycznie. W dodatku z jednej wypłaty nie było możliwości wynająć czegokolwiek. No i brakowało auta, zdecydowanie brakowało auta przy odległościach, jakie są w tym mieście i okolicach. W mieście niby jest świetna komunikacja miejska - są autobusy, tramwaje i metro. Super. Tylko np. przejazd do mojego lekarza, który samochodem zajmuje ok. 20 - 25 minut, bo wskakuje się na autostradę, autobusem - metrem - i znowu autobusem zajmuje mi godzinę do półtorej godziny.
Jeszcze pod koniec roku udało mi się pojechać na miesiąc w odwiedziny do rodziny, do Polski. Zauważyłam bowiem, że tęsknię za tym polskim bałaganem, bo niby bałagan, ale własny. A przede wszystkim tęskniłam za rodziną i przyjaciółmi. Emigracja nie jest łatwa dla osoby, która jest przywiązana do rodziny. Zwłaszcza, jak się ma rodziców, z którymi bez problemu można wyskoczyć na piwo, pogadać o pierdołach i posłuchać rockowej muzyki.
Po powrocie do Kanady nastały pierwsze grudniowe święta, które okazały się być tak strasznie do dupy, że coś okropnego. Tradycją świąt wszelkiej maści jest kłótnia teściów, ot tak, dla podtrzymania klimatu...
Kolejne pół roku było coraz to bardziej stresujące, nie potrafię żyć ze świadomością, że ktoś inny na mnie pracuje.
c.d.n.

8 komentarzy:

  1. Coś Ci powiem, mieszkałem poza Polska ponad dwadzieścia lat, niezupełnie ze swojego wyboru i nie w Kanadzie, ani US.
    A teraz mieszkam w Polsce, z pewnymi przerwami na Europę, tez ok 20 lat i pomijając to, co mnie wkurwia, jest okay.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja poproszę o opis dalszy jak się robi prawko. Brzmi ciekawie.
    A co do reszty to niełatwe początki miałaś :(

    OdpowiedzUsuń
  3. Gdybym mieszkała tutaj sama, to pewnie po roku bym wróciła, albo i nawet bym nie wyjechała. Niestety mam przyczepkę w postaci męża, który niby by chciał wyjechać, ale nie do końca, zwłaszcza, że ma tutaj całą najbliższą rodzinę...

    Monika: o prawie jazdy napiszę coś więcej niedługo :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ależ ja się cieszę ,że masz bloga i że mogę Cię poznawać ;]]]

    JEszcze trochę, a namówię Cię na książkę ;p

    OdpowiedzUsuń
  5. hehehe, taaaa, już mam nawet tytuł "Nudy na pudy" ;)

    OdpowiedzUsuń
  6. ...z taką teściową?
    Nigdy !

    ;p

    OdpowiedzUsuń
  7. kochana, o teściowej bardzo króciutko tutaj było, niech no mnie znowu wkurzy ;)

    OdpowiedzUsuń