Prehisteria czyli pierwsze lata na dzikich lądach III

Spędziłam w tamtej pracy kolejne 1,5 roku, wyciągnęłam gazetę z kompletnego dołu dołu, w końcu wychodziła tak, jak powinna, czyli jako dwutygodnik, a nie raz na 3 miesiące. Czytelnicy się zachwycali zmianą wydawnictwa i prawili komplementy pod moim adresem. Zarabiałam o dziwo całkiem nieźle i tylko nie bardzo rozumiałam, dlaczego część "znajomych redakcji" dziwnie się uśmiecha i mówi, żebym uważała. To znaczy z wycinków rozmów wiedziałam, że szef od czasu do czasu miał problemy z wypłacaniem należnych pieniędzy swoim pracownikom.
Nastał kolejny grudzień, wielka impreza świąteczna w budynku Parlamentu dla biznesmenów, polityków i ważnych ludzi wszelkiej maści, którą organizował mój szef. "wszystko jest pod kontrolą" okazało się kompletną klapą, nic nie było zorganizowane, z polskich potraw wigilijnych była kiełbasa, ogórki i kanapki...
Po świętach szef poleciał do Polski na miesiąc. I właśnie wtedy wszystko jak nie pieprzło. Po powrocie spoczął na laurach, wielki pan wydawca, gazeta coraz bardziej upadała, bo sama nie dawałam rady tego bajzlu ciągnąć, terminy nie były pilnowane, artykułów coraz mniej, bo szefowi nie chciało się autorom płacić. Pojawiły się też opóźnienia w moich wypłatach, coraz większe, i większe.
Wytrzymałam jeszcze pół roku, pogodziłam się, że moje wyhuhane prasowe "dziecko" umarło śmiercią naturalną. Do tej pory od czasu do czasu dostaję telefony, czy nie chciałabym popracować trochę, ale po tym, jak na ostatnią wypłatę czekałam 1,5 roku, to jakoś nie wydaje mi się ;).
Teraz moja była gazeta wychodzi regularnie, co Wielkanoc...
A Pan wydafca, człowiek sukcesu, okazał się człowiekiem, który owszem, kiedyś odniósł jakiś sukces i żyje jego wspomnieniem do dzisiaj. I wszyscy jego znajomi w Polsce są pewnie przekonani, że nadal jest tym człowiekiem sukcesu, a tymczasem mija się to zdecydowanie z prawdą. No ale, to już nie moje małpy, nie mój cyrk.
Po tej pracy zostały mi jedynie kontakty zawodowe z jedną dużą polonijną organizają, dla której opracowuję projekty graficzne, i która przez 2 lata podtrzymywała moją wiarę w siebie i dawała jakiś dochód od czasu do czasu, kiedy ja szukałam sensownej pracy.
Tak, znalezienie kolejnej pracy zajęło mi 2 lata z hakiem, ok. 400 wysłanych cv, centrum miasta schodzone wzdłuż i wszerz, poznałam chyba wtedy większość sklepów, jakie są w mieście. Łącznie z tym, że w przypływie depresji próbowałam nawet znaleźć pracę w sex shopie - a co, praca jak każda, tylko między zabawkami ;)
Dziwię się, że ja w tym czasie nie wpadłam w depresję galopującą, bo było naprawdę do bani.
W końcu świat zaczął się do mnie odwracać przodem, w grudniu ubiegłego roku znalazłam pracę, która jest legalna i fajna, szkoda, że nie zbieram w niej kokosów, ale da się żyć.
Do tego od listopada składam kolejne polonijne wydawnictwo, jak na razie jest ok, ale jak wiadomo, pierwszy rok jest krytyczny, a już widzę, że niektórzy po euforii pierwszych miesięcy, traktują to jak przykry obowiązek. A że to szefostwo, to i ja już nie podchodzę do tego aż tak entuzjastycznie.
W tym czasie mąż zmienił 3 razy pracodawcę, zdążyliśmy kupić i wykończyć przepięknego Nissana Pathfindera. Fantastyczne auto terenowe, które dało nam mnóstwo radości, niestety chyba nie poradziło sobie z moim wyjazdem na 1,5 miesiąca, i tydzień po moim wyjeździe się wziął i zapalił na autostradzie, cóż...
W ciągu dwóch dni mąż załatwił nowe auto, które nam świetnie służy.
I tylko cztery rzeczy się nie zmieniły
- dalej tęsknię każdego dnia za Polską i rodziną i przyjaciółmi i żałuję, że nie jestem bliżej, już nie koniecznie w kraju, ale kurcze, bliżej
- dalej "chwilowo" mieszkamy z teściami
- dalej nie dogaduję się z teściową
- dalej dużo piszę ;)

2 komentarze:

  1. matko jedyno, cóżesz mi się tak z tymi wielkościami czcionek miesza :>

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, szukanie pracy potrafi człowieka wykończyć...
    Ale jak się udało, to od razu lepiej :) Można na pracę i szefa pomarudzić :D

    OdpowiedzUsuń