Prehisteria czyli pierwsze lata na dzikich lądach II

Niektórzy mieli okazję przeczytać to wczoraj, przy okazji wtopy z datami publikacji ;)

Szybciutko okazało się również, że praca dla emigrantów jest, oczywiście. Kobiety z Europy Środkowo - Wschodniej z reguły są odsyłane do pracy przy sprzątaniu. Ot, taka świecka tradycja, której ja nie zamierzałam podtrzymywać. Niech mnie nikt źle nie zrozumie, praca jak każda, jeśli ktoś chce się tym zajmować. Ja stwierdziłam, że jednak poświęciłabym swoje ideały, możliwości i zdolności. Zwłaszcza, że z tego, co widzę, jeśli ktoś pójdzie do pracy przy sprzątaniu domów, to bardzo ciężko zmienić mu to na coś innego. W dodatku z reguły jest to praca na czarno, oblegana przez nielegalnych emigrantów, do których ja się nie zaliczałam. Postanowiłam się zaprzeć i szukać.
Pierwsza praca przyszła dość niespodziewanie, po ponad roku mojego pobytu w Kanadzie, kiedy wysłałam swoje cv, zwane tutaj szumnie resume, do wszystkich redakcji polonijnych gazet. Miałam doświadczenie z Polski w składaniu gazet i ogólnie pojętym dtp oraz zdarzyło mi się napisać kilka artykułów do lokalnych gazet. Już po 2 godzinach od wysłania resume, w niedzielę w dodatku, byłam umówiona na rozmowę o pracę. Czy powinna mi się zapalić jakaś ostrzegawcza lampka? Myślę, że powinna być wielka, mrugająca i jeszcze trąbiąca na alarm...
W każdym razie po przyjeździe do "redakcji" zobaczyłam miejsce, które wyglądało, jakby się przygotowywało do generalnego remontu, z dużą ilością pudeł, śmieci i innych kurzołapek zajmujących większość miejsca. Za to miejsca do siedzenia było malutko. Przyszły szef był wygadany, inteligentny, z dużym poczuciem humoru. Ot, człowiek sukcesu...

Pracę zaczęłam już następnego dnia. Jak wiedziałam z rozmowy kwalifikacyjnej w redakcji był już jeden składacz, starszy facet, doświadczony. Ja miałam zajmować się dobieraniem artykułów i robieniem reklam i pilnowaniem terminów i pilnowaniem składacza. Okazało się bowiem, że pan składacz jest również doświadczony życiowo i jest alkoholikiem. Gazeta była wtedy w początkowym stadium przygotowań, szybko zauważyłam, że ja mam mało co do roboty, pan składacz się opierdziela, a pan wydawca zajmuje się wszystkim, tylko nie gazetą. Również okazało się, że biuro nie jest w trakcie remontu, ani nawet nie było tam trzęsienia ziemi. To taki swoisty klimat, jaki tam panuje. Ex Szef jest uzależniony od kupowania używanych rzeczy, przeróżnych, potrzebnych i nie. Stąd w redakcji przedpotopowe komputery, stare książki (typu ekonomia Stanów Zjednoczonych, 1991 r.), gazety, pudełeczka, figureczki, kurzołapki. Biuro chyba nie było sprzątane od wojny (secesyjnej), najbardziej traumatyczne było chodzenie do toalety, brrrr. W dodatku okazalo się, że szef mieszka w maleńkim mieszkanku w piwnicy redakcji, w całym tym syfie.
Kiedy nadszedł czas pierwszego wydania, w którym miałam uczestniczyć, kiedy był już deadline w drukarni na następny dzień, okazało się, że kolega składacz właśnie poszedł w ciąg alkoholowy i, ojejku jej, co my zrobimy. Wtedy właśnie spędziłam najdłuższy dzień pracy - 8 rano w piątek do 4 rano z piątku na sobotę. Całe szczęście, że mój własny mąż przyjechał ok. 10 wieczorem i miał mi kto robić kawę, duuuużo kawy, i z kim mogłam wychodzić przed redakcję się przewietrzyć, jako, że okolica niezbyt ciekawa - z całym kolorytem pijaków, bezdomnych i innego elementu.
Udało się, gazeta poszła jakimś cudem do druku. Nie, nie była idealna, ale była.
Pan składacz, kiedy zjawił się po tygodniu, strzelił wielkiego focha, że już nie jest głównym składaczem i zniknął na długi czas za horyzontem.

c.d.n

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz